Błądzić – rzecz ludzka. Surowy kawał… tekstu

photo-1423598885756-9b4b0fdcb934Współczesność daje ludziom szerokie pole do działania na rzecz samorealizacji, pasji, buntu, odmienności i im podobnych. Daje także pole do popisu na wielu płaszczyznach, na przykład zawodowej, rodzinnej, seksualnej czy literackiej. W moim otoczeniu można zaobserwować spory „rozwój” na tych dwóch ostatnich płaszczyznach, na tyle popularnych, że wokół nagle zrobiło się ciasno od literatów i osób o odmiennej orientacji. Takie dwa obozy, przekrzykujące się wzajemnie, kto i co jest bardziej trendy – homo czy human? To przecież ostatni krzyk mody – bycie lesbijką bądź pisarzem. A najlepiej i jednym, i drugim, jak w moim przypadku. Ja to dopiero jestem cool, prawda? Ach, ta współczesność.

W tych grupach można wyróżnić dwa rodzaje ludzi – Cichych i Głośnych. Cisi spokojnie, nikomu nie wadząc, na jednej i drugiej płaszczyźnie zdobywają doświadczenie sukcesywnie od kilku lat, jak to było i jest ze mną. Ludzie ci mają na koncie parę/paręnaście takich doświadczeń, cięższych i lżejszych, pozwalających stwierdzić jednoznacznie (i przekonać się na własnej skórze), że nie spełniają się w byciu hetero oraz spełniają się w roli literata. Do wszystkiego wypada dojść nie po słowie i trendach, ale po własnych próbach i błędach – co ostentacyjnie olewa drugi rodzaj ludzi – Głośni. Głośni to jednostki przekrzykujące siebie nawzajem, a także innych, którzy ośmielą się cokolwiek powiedzieć na temat nich samych, ich pasji bądź postrzegania seksualnego – a właściwie na jakiekolwiek tematy. Nie ma znaczenia fakt (który wyjdzie na jaw prędzej czy później), że domniemana lesbijka przy niekomfortowej sytuacji bądź życiowej przeszkodzie „nie do przejścia” skoczy w ramiona ładnego (albo pierwszego z brzegu) faceta – z rozpaczy, czy też przerażenia. Znaczenia nie ma również fakt, że domniemany literat dzielnie broniący swojego cudownego dzieła, prędzej czy później, wraz z grupką rzetelnie dobranych „przyjaciół”, przestanie obszczekiwać otoczenie, bo po prostu owi przyjaciele mu się wykruszą, a racjonalne argumenty obronne skończą. Znaczenie ma moda, fejm, bycie trendy.

Spotkałam się wielokrotnie z takimi stanowiskami. Pomijając rzekome lesbijstwo otaczających mnie dziewczyn, skupię się nieco na rzekomych literatach. Autorzy tacy uważają, że tekst opublikowany na blogu nie wymaga korekty. Nie trafi on do wydawnictw, nie ukaże się drukiem, więc po co tracić czas na coś takiego? Ot, wystarczy że jest, a spragnione płytkich bohaterów (jak i łzawych historii), często przypadkowe fanki, i tak pobawią się w konkurs: która napisze najbardziej ociekający słodyczą komentarz.
alejandroescamilla-bookSprawa wydaje się błaha. Tekst nie jest przecież zwartą książką, a autorka, najczęściej wydająca w trybie self/vanity, nie zadaje sobie trudu, by fragment poprawić. Tłumaczy, że to dopiero jej początki w pisarstwie, że gdybyśmy wszyscy tak chcieli sprawdzać, to redaktorzy i korektorzy nie mieliby pracy.

To smutne. Dlaczego?

Kiedy ktoś decyduje się na upublicznienie swojego wizerunku, tekstu, po części też życia, powinien dbać o to, aby ten wizerunek jawił się odbiorcom w jak najlepszym świetle. Czytelnicy są różni, mniej i bardziej wymagający, dlaczego więc kłóć oczy tych inteligentniejszych i inteligentnych na rzecz zwykłej próżności albo lenistwa?

Przecież wydałam, nieważne jak i gdzie, mogę sobie pisać co chcę i nikt mi nie zwróci uwagi. To taka gorzka nieprawda.
Goryczy tej rzekomi autorzy nie potrafią przełknąć i tekst podany opinii publicznej traktują niczym sacrum. Błąd. Błąd, na którym w dodatku się nie uczą.

Najgorsze jest chyba to, że pojawia się ich coraz więcej, a tłumaczenia na grafomanię bywają różnorakie. Pęcznieją i pęcznieją, zamieniając się w coraz bardziej absurdalne formy.

Czy autor w takim momencie ma szacunek do czytelnika? Nie mówię już o młodych ludziach, którzy nie wydali żadnego tekstu, a parają się jedynie pisaniem fanfików czy innych, luźnych form. Mówię o osobach, które uważają się za autorów piszących nieźle. Autorów, którzy chełpią się swoimi umiejętnościami i są drażliwi, gdy ktokolwiek wypomni im kropkę i przecinek. Czytelnik zaś, bardziej wymagający niż przeciętny Kowalski, krzywi się i dziwi, że osoba uznająca się stricte za pisarza dwudziestego pierwszego wieku, popełnia błędy, które powinny być wyeliminowane już w wieku nastoletnim. Pominę już, że wizualnie tekst również powinien być przystępny, chociażby dialogi, których zapis niejednokrotnie pozostawia wiele do życzenia.

Przesadzam? Niekoniecznie.

photo-1445052693476-5134dfe40f70Wyobraźmy sobie prostą, ale analogiczną sytuację. Jestem miłośniczką rzeczy tworzonych własnoręcznie, sama także staram się działać i rozwijać na tej płaszczyźnie. To trudna sztuka, ale daje sporo radości. Przykładowo więc, bo nad wartością duchową owych rzeczy nie będziemy się rozwodzić – kupujemy przez Internet stoliczek. Ów stoliczek nie jest zwykłym mebelkiem, który można kupić w każdym markecie budowlanym. Jego nóżka jest zrobiona z korzeni drzew. Blat zaś jest szklany. Myślimy sobie: Boże, jakie cudo, świetne, idealnie pasuje do biblioteczki. Będzie dobre miejsce na kawkę i ciasteczka. Kupujemy. Czekamy, te dwadzieścia dni, czasami miesiąc, aż w końcu nowy mebelek przybywa do domu. Wypakowujemy szybko, szkoda czasu na zwłokę. Wyciągamy go, stawiamy, patrzymy, fotografujemy dla lepszego efektu z jedzeniem – wszystko super, prawda? Z wierzchu, z okładki, wygląda na idealnie przygotowane pod dyktando i użytek człowieka. Przecież w komentarzu napisali same superlatywy, opis był mistrzostwem literackim. Mijają więc dni, a my zaczynamy stawiać na nim różne rzeczy, zaprzyjaźniamy się z nim i używamy coraz częściej. Aż w pewnym momencie zapala nam się czerwone światełko w głowie. Tu widać, że szkło niedoszlifowane, że jakoś krzywo umieszczone. Tam, że te korzenie wydają się zbutwiałe, wyblakłe, zaczyna coś odpadać, pojawia się kolejna ryska… Jak to możliwe?

Zwyczajnie. Ktoś się nie postarał, przysłał produkt za niemałe pieniądze, bo przecież zazwyczaj czterdzieści złotych piechotą nie chadza, a ten nie spełnia wymogów. Nie jest super przygotowany. No i człowiek pozostaje taki trochę smutny. Zdołowany.

Tak samo jest z literaturą. Ludzie chcą czytać, ale nie mają co. Dostają półprodukty, którymi nie można się ani zachwycać, ani z nich śmiać. Nie można też wyrazić na ich temat opinii bez narażania się na jazgot. Najgorsze jest jednak to, że nie można w tym wszystkim odnaleźć czegoś, co jest dobre, prawdziwe, dopracowane. Trafiamy na blog autora najeżony błędami i odechciewa nam się sięgać po jego (i jemu podobnych) literaturę – trafiamy na taką literaturę i odechciewa nam się w ogóle czegokolwiek szukać.

Po co więc zachwalamy coraz bardziej polskich autorów? Czy większość z nich na to zasługuje? Wątpliwe. Sama nim jestem, nie czuję się jednak taka świetna – na szczęście. Na szczęście też wiem, że wiele jeszcze przede mną. W dodatku wolę sięgać po zagranicznych pisarzy. Przykre?

Aż za bardzo.

Szkoda, że moi rodacy (oczywiście nie wszyscy) zamiast za rozumem, podążają za trendami, które o ironio, przybywają do nas przeważnie z zagranicy. Szkoda też, że nie myślą racjonalnie, że zatracają się w czymś, czego tak naprawdę nie potrafią i myślą, że są kimś, kim tak naprawdę nie są. Nie lepiej być sobą? Nie lepiej odkryć swoją osobowość, pasje, orientacje czy talenty poprzez próby i błędy, a nie słowa innych i modę?
Wydaje mi się, że lepiej.

About the author
A.M. Chaudière
Ruda z wyboru, buntownik też z wyboru. Utopiona w fantasy, zakochana w słowach oraz… Pasjonatka prawdziwego piękna. Fanatyczka pachnącego kwiecia i dobrej herbaty, tej czarnej. Autorka poczytnej powieści, która jeszcze wtrąci swoje trzy grosze do świata w kolejnych dwóch częściach, jak tylko raczą przybyć wezwane (mówią, że cierpliwość to cnota). Kocha życie tak bardzo, jak nienawidzi. Ceni święty spokój i poprawnych politycznie ludzi, szaleństwem nie gardzi. Słowem – architekt. Robienia, nic nierobienia, życia. A przede wszystkim niemożliwych zwycięstw.

komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *