Baltyjskie bóstwa

Świat trwał.

Mężczyzna w jasnym garniturze zaklął pod nosem, kiedy potrąciła go śpiesząca się do pracy matka przedszkolaka uczepionego rozpaczliwie jej spoconej dłoni. Grupka licealistów przepchnęła się w wąskich drzwiach niewielkiego sklepiku spożywczego. Jedna z dziewczyn chichotała głośno, inna właśnie rozsmarowywała na pełnych wargach różowy błyszczyk. Staruszka z przerażonym pieskiem ubranym w wełniany kubraczek wolno szła tuż przy krawężniku, bez skrępowania pozwalając swojemu czworonogowi załatwiać się na opony kolejnych samochodów. Gdy zwierzę przykucnęło, właścicielka jedynie mocniej zacisnęła dłoń na rączce smyczy, następnie przyspieszyła kroku, by jak najszybciej zostawić za sobą kupę, w którą chwilę później wdepnął młody lekarz spóźniony do pracy. Ludziom najwyraźniej starczało czasu jedynie na pędzenie do przodu. Byle utrzymać się w stawce, prowadzić lub przynajmniej zostawić jak najwięcej osób z tyłu.

Nikt nie zwracał uwagi na walkę toczoną przez siły reprezentujące stary i nowy porządek. Kolejne potyczki chwiały delikatną równowagą, przeważając szalę zwycięstwa coraz bardziej na stronę istot spoza czasu.

Nastolatek – którego włosy wydawały się niemal białe w porannym słońcu – naciągnął na głowę kaptur beżowej bluzy, po czym wsadził ręce w kieszenie luźnych spodni. Ruszył na przód, ignorując rozwiązane sznurówki sportowych butów. Nonszalancki i uśmiechnięty, mimowolnie przyciągał uwagę mijanego tłumu. Nie odwzajemnił jednak ani jednego ciekawskiego spojrzenia. Odchylił ramię, sprawnie omijając nagle otwarte na oścież drzwi sklepu z markową odzieżą. Kobieta, trzymająca w dłoniach dwie papierowe torby (obowiązkowo ozdobione logo znanej marki), wydęła usta, nawet nie próbując ukryć pogardy. Wydawała się oburzona brakiem reakcji. Wciąż stała w progu butiku, świdrując wzrokiem plecy chłopaka. Jeśli nawet chciała coś powiedzieć, w ostatnim momencie zrezygnowała i z uniesioną głową ruszyła w kierunku pobliskiego parkingu.

Świat istniał, mimo wszystko.

Dwóch młodych mężczyzn mozolnie wspinało się po starych, drewnianych schodach kamienicy, która lata świetności dawno miała za sobą. Obdrapane ściany, zniszczone poręcze i opustoszałe mieszkania nadawały budynkowi upiorny wygląd. Potęgowały szczególną atmosferę grozy. Słońce, mimo stosunkowo wczesnej pory, z ledwością przebijało się przez grube warstwy brudu na ocalałych szybach.

– Zdejmij kaptur z głowy. Wyglądasz idiotycznie – szepnął brunet.

– Obiecałeś, że nie będziesz narzekał na moje ubrania – odparł z nutą wyrzutu blondyn.

– Nieważne – mruknął pierwszy, przeskakując po dwa stopnie. – Lepiej się pospiesz – dodał.

Na strychu znaleźli pordzewiałą drabinę prowadzącą na dach. Klapę wyjściową zabezpieczała jednak solidna kłódka. Brunet wykrzywił wargi w półuśmiechu, po czym postawił stopę na pierwszym szczeblu. W powietrzu zawirowały drobinki kurzu; na pajęczynie w rogu zakołysał się zaniepokojony pająk. Blondyn zsunął kaptur z głowy i obserwował, jak brat ukrywa w dłoni kłódkę, która po kilku sekundach ze zgrzytem zmieniła się w metaliczny pył.

– Droga wolna – stwierdził spokojnie mężczyzna, a następnie lekko popchnął klapę do góry. Z niezwykłą gracją wydostał się na dach kamienicy. Omiótł spojrzeniem najbliższe otoczenie. Intensywnie błękitne niebo zaczynało ciemnieć w oddali.

Okalający powierzchnię dachu murek oraz lokalizacja budynku dawały im pewność, że pozostaną niezauważeni. Brunet usiadł na rozgrzanej blasze i oparł się o resztki komina, ignorując fakt, iż właśnie rujnuje ekskluzywny, wełniany garnitur. Splótł dłonie na karku, przymknąwszy oczy. Jego twarz nie wyrażała żadnych rozpoznawalnych emocji.

– Wiosenna burza – jęknął z ekscytacją jasnowłosy chłopak, a następnie sięgnął rękami do piorunochronu. Z lubością oplótł palcami gruby drut i czekał… Och, doskonale wiedział, że kusi los, ale czy bogowie muszą się przejmować przeznaczeniem?

Gdy uderzył pierwszy piorun, Perkun roześmiał się głośno i podniósł głowę, jednocześnie rozchylając wargi, by skosztować kilku kropel deszczu. Ludzie rozkładali parasole albo próbowali schronić się przed ulewą. Sznur samochodów zauważalnie zwolnił. Jednostajny szum wycieraczek zmieszany z odgłosami klaksonów tworzył osobliwą muzykę o nieuporządkowanej melodii.

Bracia patrzyli sobie intensywnie w oczy. Od ciemnowłosego deszcz zdawał się odbijać, nie mocząc go wcale.

– Nie możemy tu zostać zbyt długo – powiedział mocnym głosem, przekrzykując inne dźwięki.

– Czy zawsze musimy uciekać? – spytał Perkun z dłońmi wciąż zaciśniętymi wokół piorunochronu.

– Pomyślmy – sarknął brunet. – Zostało nas tylko dwóch z wyższego panteonu bóstw bałtyjskich. Dotąd nie udało się nam skontaktować z nikim, kogo znaliśmy – westchnął ciężko. – Jesteśmy zdani tylko na siebie i skazani na naprawdę paskudne decyzje. Ty, jakby tego było mało, jesteś dziecinnym, nieodpowiedzialnym, ciągle szukającym guza kretynem, a ja mam dość.

Blondyn prychnął w odpowiedzi. Uniósł jedną rękę nad głowę, a wiatr zawirował wokół szczupłej sylwetki. Chmury na niebie wyraźnie zgęstniały.

– Możemy walczyć – powiedział.

– I zginąć – odparowało drugie bóstwo.

– Jesteśmy silni – próbował przekonać brata. – Zwłaszcza razem.

– Nasza siła to jednocześnie ich siła. Koniec dyskusji – uciął ostrym, nieprzyjemnym tonem. – Łap te swoje pioruny i zmywamy się stąd, zanim nas wytropią – dodał.

Blondyn wyciągnął do góry również drugą rękę, jednocześnie kiwając z powątpiewaniem głową. Zapach ozonu drażnił wrażliwe zmysły, rozpierająca otoczenie energia wypełniała całe ciało chłopaka. Kiedy zamknął oczy i przywołał błyskawice, na moment znów był panem sytuacji i nie musiał przed nikim uciekać z podkulonym ogonem.

Perkun przyłożył dłoń do wciąż mokrej od deszczu witryny sklepu zoologicznego. Brunet przystanął obok, robiąc zniecierpliwioną minę, która jednak prawie natychmiast zmieniła się w grymas wściekłości. Za szybą ustawiono sporej wielkości terrarium z wężami zbożowymi. Zwierzęta nie wyglądały na zaniedbane – przeciwnie. Jednak instynkt pozostawał instynktem.

– One śpiewają dla ciebie, bracie – szepnął bóg piorunów. – Słyszę je wyraźnie.

– Musimy iść. Wiesz, że to niebezpieczne. – Pociągnął blondyna za rękaw jasnej bluzy. – Chodźmy – warknął i szarpnął mocniej.

Magia nie dawała mu spokoju, wibrowała pod skórą, kusiła potęgą i władzą. Miał jednak świadomość, iż skoncentrowana w jednym punkcie, przyciągała to, czego unikali od stuleci. Przełknął gorzką gulę, która uformowała się w jego gardle i ruszył do przodu. Im dłużej pozwalał sobie na wątpliwości, tym trudniej było mu potem funkcjonować bez dawnych zwyczajów, porzuconych, by przechytrzyć pościg. Perkun w końcu oderwał rękę od chłodnej szyby i przebiegł dzielący mężczyzn dystans.

– Cierpisz – stwierdził, nie odwracając głowy do bruneta.

– Nie pierwszy raz – odpowiedział. Przechodnie mijali ich bez świadomości, że oto stykają się z majestatem niegdyś imponującej potęgi. Większość ludzi nie zdołałaby nawet domyślić się ich pokrewieństwa. Tak różni – tak podobni.

Świat nieuchronnie zmierzał ku upadkowi.

Ukryci w piwnicach jednej z miejskich bibliotek, siedzieli na podłodze. Czekali na zapadnięcie nocy, żeby choć przez moment zaznać snu.

– Pamiętasz tego smoka, któremu pomogłeś, gdy prześladowali go ludzie? – Perkun wypił kilka łyków miodu prosto z butelki.

– Mhm – odpowiedział mruknięciem brunet i wrócił do podziwiania otaczającej ich ciemności. Blondyn czknął, zachichotał i znów wypił odrobinę alkoholu.

– Dlaczego zakazałeś wymawiać swoje imię? – drążył.

– Już ci mówiłem, zostaw to… – ostrzegł bóg i w jego głosie słychać było prawdziwą groźbę. Późniejszą ciszę przerwał brzdęk szkła oraz kilka przekleństw wysyczanych pod nosem w zapomnianych językach Słowian.

– Nie masz umiaru. Nigdy nie nauczysz się ogłady – szepnął brunet.

– Wieszczysz? – Blondyn wstał, rozbryzgując wokół resztki trunku.

– Stwierdzam fakt.

Perkun popatrzył na brata, a jego niebieskie tęczówki zapłonęły jasnym, ostrym blaskiem, który jednak po chwili przygasł.

Resztę nocy spędzili w ciszy, pogrążeni w półśnie, co jakiś czas nasłuchując, czy nie nadchodzi pogoń. Kiedyś potężni, wzbudzający szacunek, strach i podziw; dziś zredukowani do roli zwierzyny, bohaterów marnych, moralizujących historyjek opowiadanych gdzieś po kątach. Zniknęły świątynie, ołtarze, wyznawcy. Minęła siła, osłabły wpływy, a magia – niegdyś słodka – smakowała jak ocet.

Rzeź zaczęła się dawno temu. Nie było znaków ani ostrzeżeń. Telawelowi nie pomógł jego potężny młot. Laima nie zobaczyła w wizjach własnej śmierci. Odchodzili jedno po drugim. A ci, którym udawało się umknąć, byli tropieni i ścigani. Do skutku. Napastnicy nie przedstawiali się, nie wyjawiali powodów, jakie nimi kierowały. Stanowili coś z pogranicza dobra i zła. Ich moc przybierała często postać szarych, nikłych pasm o bliżej nieokreślonych cechach. Może dlatego Atena zbyt późno przysłała swoją sowę z prośbą o ratunek, Ra – butnie przekonany o własnej potędze – zginął szybko i bez rozgłosu. Czas bogów mijał. Zmieniali się ludzie, podejście do wiary. Imiona oraz obyczaje, ale łowcy – kimkolwiek lub czymkolwiek byli – działali wciąż i wciąż. Coraz wymyślniej, umiejętnie wykorzystując zapoczątkowany chaos.

Tuż po świcie brunet potrząsnął ramieniem Perkuna, po czym powiedział cicho:

– Idą po nas. Musimy uciekać.

– Znowu… – westchnął chłopak.

– Znowu – powtórzył za bratem, a trzymana na wodzy moc zafalowała między nimi.

Blondyn wmieszał się w tłum studentów zmierzających na zajęcia z biologii. W żółtej koszulce, niedbale narzuconej na plecy zielonej bluzie, dżinsach, a także nieodłącznych butach z rozwiązanymi sznurówkami, skutecznie wtapiał się w otoczenie. Pozwalał – niechętnie, ale jednak – by ich energia przenikała przez niego, naznaczając go ludzkim zapachem. Popchnął skrzydło dużych, drewnianych drzwi. Skinął na powitanie ulubionemu profesorowi oraz kilku znajomym, następnie udał się na zajęcia. Za wszelką cenę próbował nie myśleć o bracie… Uciekaj i nie oglądaj się za siebie, krzyczał tamtego poranka kilka dni temu. Dotąd zawsze się udawało. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Sporej wielkości kundel o brązowej, półdługiej sierści biegał wesoło po parku, dokazując ze swoim właścicielem – trzynastoletnim chłopcem. Zwierzę chętnie goniło rzucane kije, przynosiło piłkę, a zapięte na smycz, szło spokojnie. Nagle czworonóg stanął na sztywnych łapach, zjeżył sierść i burknął ostrzegawczo w stronę kępy krzaków.

– Boisz się czegoś? – spytało dziecko. – Zobacz. To tylko krzaki – powiedziało, dotknąwszy kilku liści. Pies jednak nie dawał za wygraną, więc chłopiec machnął ręką na jego dziwne zachowanie i skręcił w boczną ścieżkę, zachęcając pupila, by przyspieszył kroku. Gdyby poczekał chwilę dłużej, zobaczyłby zakrwawionego mężczyznę czołgającego się po trawie. Na jego głowie, zamiast włosów, wiły się młodziutkie, jaskrawe węże. Zasyczały nerwowo i odsłoniły ociekające jadem zęby, gdy do bóstwa magii podszedł upiorny, człekokształtny twór.

Zjawa stąpała delikatnie, prawie płynąc nad ziemią. Jej twarz wykrzywiał dziwny grymas będący najwyraźniej groteskową namiastką uśmiechu. Mężczyzna popatrzył na oprawcę bez strachu i prychnął:

– Na niewiele cię stać, bezimienny.

– Andaju… – zaczęła istota.

– Nie wymawiaj mojego imienia. Nikomu na to nie pozwalam, nawet sobie – warknął, a kolejna fala magii wylała się z jego ciała, powodując zachwianie równowagi.

– Andaju, Andaju – zaśpiewał byt. – Nie boję się ciebie i twoich przebrzmiałych sztuczek. Trójpalczasta dłoń pogłaskała pień drzewa, zabijając jednocześnie opiekującą się kasztanowcem driadę. Bóg, pozornie pogodzony z tym, co go czekało, przymknął oczy i wyszeptał:

– Dlaczego?

– To proste. Bo możemy. I chcemy – odpowiedział napastnik. – Bardzo chcemy – dodał pożądliwie, wzbudzając w mężczyźnie obrzydzenie. Pochylił się, oblizując częściowo przezroczyste usta. Węże na głowie bóstwa zasyczały, prężąc łuskowate ciała. Nagły huk zupełnie ogłuszył mężczyznę, a ból – niewyobrażalny, palący – pozbawił go przytomności. Gdzieś w oddali pisnęło przestraszone dziecko, któremu skowytem zawtórował wierny pies.

Kiedy bóg magii ponownie otworzył oczy, zobaczył niewielki, schludnie urządzony pokój ze ścianami pomalowanymi jasnożółtą farbą. Jedna z kryjówek Perkuna, oczywiście.

– Obiecałeś, że nigdy więcej nie uderzysz we mnie piorunem – wrzasnął ochryple, jednocześnie siadając.

Gdzieś zza ściany dobiegło radosne piśnięcie. Chwilę później do pomieszczenia wbiegł uśmiechnięty blondyn.

– Nie mogłem pozwolić mu cię zabić – powiedział z powagą, która w żaden sposób nie pasowała ani do jego miny, ani tym bardziej do stroju składającego się z czarnej koszuli ozdobionej białymi mazami i spodni w czarno-białą kratę.

– Jak ty wyglądasz? – sarknął brunet, przeczesawszy palcami swoje już zwyczajne, krótkie włosy. – Planowałem rozpłynąć się w strumieniu zaklęć – dodał ciszej.

– Miałeś nie komentować moich ubrań – wypomniał chłopak. – Bałem się, że nie zdążysz. Nie potrafiłem tak po prostu stać i patrzeć… – urwał. – Wybacz – szepnął.

W pokoju zaległa nieprzyjemna, krępująca cisza, której żaden z braci nie planował przerwać. Perkun ostrożnie podszedł do łóżka. Usiadł na podłodze obok wezgłowia, a potem oparł spiczastą brodę na materacu i nienaturalnie znieruchomiał.

– Wiesz, jak to boli – zaczął drugi mężczyzna. – Wędrówka bezdrożami przypomina odcinanie sobie żywcem kończyn. Przysięgałeś, że już nigdy nie wycelujesz we mnie swoich błyskawic, nawet gdyby od tego zależało moje dalsze istnienie – mówił powoli, starannie akcentując słowa.

– Zrobiłbyś dla mnie to samo – odparł blondyn.

– Tak, zdecydowanie… – zawiesił głos. – Na pewno chętnie walnąłbym cię przez łeb piorunem.

Świat wypełniały złudzenia.

Kilka godzin później obaj siedzieli na przystanku autobusowym w pobliżu stacji metra. Ludzie przechodzili obok, wsiadali i wysiadali; rozmawiali przez telefony, jedli niezdrowe potrawy, których zapach przyprawiał na równi o ślinotok oraz mdłości.

– Po co tu siedzimy? – spytał Perkun i z trudem stłumił ziewnięcie.

– Żebym ja wiedział, a ty pytał. – Brunet wyglądał zjawiskowo w wełnianym, grafitowym garniturze. Węzeł intensywnie czerwonego krawata kontrastował z bielą koszuli.

– Znowu coś przede mną ukrywasz – narzekał chłopak.

– Znowu nie dostrzegasz oczywistości – wypomniał w odpowiedzi mężczyzna.

– Czemu nie traktujesz mnie poważnie? – Znów ten nieznośny, irytujący potok słów. Pytań, żartów, wniosków. Andaj zadrżał z wściekłości.

– Czemu sam tego nie robisz? – syknął, rozkoszując się gwarem ulicy.

Czasami bywało trudniej niż trudno. Ich naturalne skłonności, gdy nie były równoważone przez osobowości reszty panteonu, stanowiły problem sam w sobie.

Perkun wydawał się wiecznym dzieckiem, zanurzonym we własnym świecie wypranym z odpowiedzialności za wszystko, czego świadomie nie dostrzegał. Andaj, który właśnie od nowa oswajał własne imię, był istotą niezwykle spokojną, momentami flegmatyczną. Kurczowo uczepiony zasad, nie przyjmował innych rozwiązań, nie chciał nawet o nich słyszeć. Mimo wszystkich różnic oraz wynikających z nich częstych sprzeczek, uciekali razem przed kolejnymi, coraz silniejszymi manifestacjami zwątpienia w sens i wartości.

Na przystanek podjechał nowoczesny, niskopodłogowy pojazd. W środku, oprócz kierowcy, siedział tylko jeden pasażer – siwy, przeraźliwie chudy mężczyzna zagłębiony w lekturze. Książka była naprawdę gruba, jej pożółkłe strony zdobiły widoczne z daleka kolorowe wzory. Perkun zmrużył oczy, zwracając uwagę na kolejne szczegóły, podczas gdy brunet wstał z ławeczki i szybkim krokiem przeszedł przez środkowe drzwi autobusu. Wiedział, że brat podąży za nim, nawet nie musiał tego sprawdzać.

W momencie, w którym pojazd włączył się do ruchu, blondyn zaklął szpetnie i warknął:

– Oszalałeś?

– Zachowuj się, nie jesteśmy u siebie – zwrócił mu uwagę Andaj. Usiadł naprzeciwko staruszka. Chłopak skrzywił się z obrzydzeniem i schował dłonie w rękawach czerwonej bluzy. Przymknął oczy, udając, że jest zupełnie gdzie indziej. Powietrze wokół niego zaczęło pachnieć ozonem. Brunet chrząknął wymownie. Pasażer jednak nie reagował ani na ich obecność, ani na to, co robili.

– Przyszliśmy prosić o azyl – wykrztusił w końcu bóg magii.

– Mów za siebie – prychnął Perkun, ale energia brata natychmiast odebrała mu głos.

– Przyszliśmy prosić o azyl – powtórzył. Bez rezultatu. Zwiesił głowę i po raz kolejny powiedział:

– Przyszliśmy prosić o azyl.

Staruszek zakaszlał. Odłożył książkę na kolana, następnie popatrzył na obu bogów szklistym, zamglonym wzrokiem.

– Wy przychodzicie do mnie… – roześmiał się tak przeraźliwie, że szyby pokryła gruba warstwa szronu. – Nic dla mnie nie macie. Nigdy nie mieliście i nie będziecie mieć.

– Czyżby? – Andaj wyciągnął dłoń zwiniętą w pięść. Gdy ją rozluźnił, między palcami wił się mały wąż o szmaragdowych łuskach i czarnych, błyszczących oczach. Perkun jęknął z zaskoczenia i oburzenia.

– Nie wolno ci – szepnął. – To przecież iskra…

– Zamknij się – uciszył go brat.

– Ma rację, zamknij się – warknął staruszek. Z zadowoleniem wypisanym na pomarszczonej twarzy musnął długimi, kościstymi palcami koniuszek ogona gada.

Szli ramię przy ramieniu, omijając pęknięcia w chodnikowych płytkach. Perkun gwizdał smutno, niby od niechcenia trącając brata ręką. Andaj złapał jego nadgarstek i ścisnął mocno.

– Mamy spokój na zawsze, rozumiesz?

– Czy nasze sumienia również? – odpowiedział pytaniem blondyn.

– A czy istnieje ktokolwiek z tych, którzy ustalali pierwsze zasady? – Cichy, niski ton głosu boga magii wibrował pełnią dawnej mocy, której już nie musiał hamować.

– Skoro pytamy o wszystko. Co mi zrobisz, jeśli teraz cię pocałuję? – Perkun przystanął i przyciągnął mężczyznę bliżej.

– Skończ te gierki, idziemy do domu. – Andaj gwałtownie wyplątał się z uścisku. Zmierzali na obrzeża śpiącego miasta. Noc wydawała się kochać to miejsce z wzajemnością.

Chłopak siedział na łóżku. Oparł plecy o ścianę i po prostu patrzył przed siebie. Dzięki wymianie zaaranżowanej przez Andaja mógł skończyć z ukrywaniem się wśród ludzi. Zmyć z siebie ich smród, zapomnieć o maskach, rolach, jak również udawaniu. Jednak świadomość, że iskra życia została oddana we władanie śmierci, pulsowała mu w skroniach, nie pozwalając odpocząć.

Równowaga, której fundamenty od dawna się chwiały, dziś straciła na znaczeniu. Zjawy, bez względu na to, z czego powstały, nie mogły już sięgnąć w stronę braci… Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach ośmieliłby się zgadywać, co będzie dalej? Perkun westchnął. Między jego palcami – kciukiem i serdecznym – przeskoczyła zabłąkana iskra. Uśmiechnął się blado.

Świat istniał nadal. Na razie.

Ludzie pędzili przed siebie, nieświadomi, że oto kilka dni temu ktoś podpisał na ich rasę wyrok. Gdzieś płakało rozkapryszone dziecko, prosząc o lizaka i zabawkę. Dwie młode kobiety głośno rozmawiały o poprzedniej imprezie, na której ich wspólna znajoma przesadziła z wódką.

Brunet zmarszczył czoło, unosząc jednocześnie brwi. Nie rozumiał tych stworzeń. Nawet wtedy, gdy naprawdę bardzo próbował. Przeszedł na drugą stronę ruchliwej ulicy, kiedy czerwone światło zatrzymało ruch, po czym mimowolnie odwrócił głowę w kierunku dużego pojemnika na śmieci. Kontener stał pomiędzy dwoma czteropiętrowymi budynkami. W jego pobliżu umorusany, wychudzony szczeniak z uporem szarpał ząbkami oraz pazurami foliowy worek. Andaj podszedł kilka kroków w stronę zwierzęcia, ukucnął, wyciągając ręce, następnie wyszeptał łagodnie:

– Nic ci nie zrobię, chodź.

W pierwszej chwili pies jedynie zastrzygł uszami i zamerdał ogonem. Moment później skoczył prosto w objęcia bóstwa. To było takie proste. Upajające i kojące zarazem.

Perkun pogłaskał miękką sierść czworonoga, zerknąwszy na bezsprzecznie zadowolonego z siebie mężczyznę.

– Rozpraszasz mnie – wyznał z pretensją.

– Nie, ja tylko daję ci szansę zająć się czymś, co ma jakikolwiek sens – doprecyzował brunet.

– Mącisz mi w głowie – kontynuował chłopak, ale nie potrafił skumulować w sobie dość złości, by zabrzmiało to naprawdę serio.

– Nie da się pomieszać pustki – rzucił luźno Andaj i wykrzywił wargi.

– Igrasz z siłami natury, sznurówko – zagroził blondyn, ale obaj dobrze wiedzieli, że to tylko przepychanka słowna konieczna do zachowania pozorów normalności. – Nazwiemy go… – urwał niezdecydowany.

– Sam znajdzie imię w odpowiednim czasie. – Bóg magii podszedł do siedzącego na trawie brata, kucnął i zmierzwił dłonią jego jasne włosy. Szczeniak zaskomlał przez sen, gdy obaj wychylili się do pocałunku.

Śmierć obserwowała (czyż można określić wąskimi ramkami płci coś, co oznacza początek końca?) ich poczynania, jednocześnie zdzierając szmaragdowe łuski z ciała węża, od którego kiedyś zaczął się upadek obyczajów.

– Świat i tak należy do mnie – warknęła, po czym wybuchnęła gromkim, złowieszczym śmiechem.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *