Anabantha – Llanto de Libertad

Muzyka otacza nas z każdej strony. Bombarduje nas z radia, telewizji, Internetu, nawet telefonu. Każdy ma jakieś ulubione zespoły, gatunek muzyczny, który uwielbia. Są jednak twórcy, którzy wymykają się wszelkim schematom, unikają komercyjnych pułapek tworząc muzykę, która zachwyca nawet ludzi na co dzień deklarujących zupełnie inne zainteresowania.

Z drugiej strony, są kapele, które zasługują na zainteresowanie, gdyż grają naprawdę ciekawą, oryginalną muzykę. W skomercjalizowanym muzycznym światku nie mają jednak szans na zauważenie. A szkoda! Bo całą ich winą jest to, że nie znaleźli odpowiednio mocnego promotora.

W kąciku recenzji  płytowych chciałbym się skupić właśnie na takich wartych zauważenia kapelach.

Skoro to pierwsza recenzja, to zacznijmy od początku, czyli od „A”.

„A” – jak Anabantha. A konkretnie album „Llanto de Libertad”

Anabantha – to zespół meksykański. Muzyka, którą tworzą, jest dość trudna do określenia, to coś pośredniego między rockiem a gothic metalem. Choć tego drugiego zdecydowanie więcej. Płyta – jak na muzykę metalową – jest dość łagodna, czasami nawet wydaje się trochę przesłodzona. Są momenty, kiedy słuchacz wręcz oczekuje na jakieś mocniejsze kopnięcie, kiedy muzycy uderzą w końcu w struny. Ale się niestety nie doczeka. Taki już urok tej płyty.

Ale nie jest to wada – ot, taki klimat albumu. Myślę, że fani Within Temptation albo Nightwish bez problemu odnajdą się w tych klimatach. Nawet biorąc pod uwagę fakt, iż zespół nagrywa płyty w języku hiszpańskim.

Podoba mi się głos wokalistki – ciepły, a jednocześnie świetnie współgrający z każdą z kompozycji. Trochę brak w nim drapieżności a’la Chylińska, ale też w kompozycjach próżno szukać agresji.  Więcej tam klimatu, tak charakterystycznego dla gotyckich brzmień. Muzycy postanowili poświęcić ostre brzmienia na koszt melodii.  I nawet nieźle im to wyszło.

Co ciekawe, nie ma tu zbyt wiele często spotykanego w tego typu muzyce patosu. Płytę słucha się naprawdę z przyjemnością, widać, iż muzycy zadbali o to, by nie była monotonna. Razi troszkę brak wisienki na torcie, czyli jakiegoś ciekawego „zamknięcia” albumu. Ot, leci, leci, zaciekawia i się kończy. Ja akurat lubię, gdy płyta kończy się niczym kolejne odcinki „Koszmaru z ulicy Wiązów”.  Coś w stylu:  „tym razem to koniec, ale pamiętaj, my tu jeszcze wrócimy…”

Album zdecydowanie wart przesłuchania, zwłaszcza dla fanów gatunku. Ale i miłośnicy melodyjnego rocka nie poczują się zawiedzeni. Może i bez wodotrysków, ale całkiem przyjemne.

Robert Rusik

About the author
Robert Rusik
Urodził się w 1973 roku w Olkuszu. Obecnie mieszkaniec Słupcy, gdzie osiedlił się w 2003 roku. Pisze od stosunkowo niedawna, jego teksty publikowały „PKPzin”, "Kozirynek", "Cegła", "Szafa", „Szortal”. Ma na koncie kilka zwycięstw oraz wyróżnień zdobytych w różnych konkurach literackich (organizowanych m.in. przez portale Fantazyzone, Erynie, Weryfikatorium, Apeironmag, Szortal i inne), w tym prestiżową statuetkę „Pióro Roku 2009” przyznaną przez Słupeckie Towarzystwo Kulturalne. Przeważnie pisze fantastykę, choć zdarza mu się uciec w inne rejony literatury. Od 2010 roku felietonista Magazynu Kulturalnego „Apeiron”, od lipca 2011 także „Szuflady”. W 2012 roku ukazał się jego ebook „Isabelle”. Prywatnie szczęśliwy mąż oraz ojciec urodzonego w 2006 roku Michałka i urodzonej w 2012 roku Oleńki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *