„Amerykańscy bogowie”, amerykańska satyra

1200

Informacja, że Bryan Fuller bierze się za ekranizację jednej z najsłynniejszych książek Neila Gaimana, od początku budziła silne emocje. Zdania o serialu są podzielone. Puryści czują, że zostali pozbawieni wiernej adaptacji ulubionej powieści. Po tym, co Fuller zrobił z prozą Harrisa, wiadomo przecież, że nie zajmuje się on (jako reżyser) jedynie przenoszeniem literackiej wizji na ekran. Można stwierdzić, że dla Fullera materiał wyjściowy jest tylko pretekstem do pokazania własnej historii. Opowieść snuta za pośrednictwem Amerykańskich bogów jest fascynująca, wciągająca i niezwykle inteligentna. Fuller zrobił z powieści to, czym powinna być ona od samego początku – amerykańską historię – i czego Gaiman jako Brytyjczyk nie był w stanie osiągnąć. Ale piszę to z perspektywy kogoś, kto czytał powieść na tyle dawno temu, że większość z niej zapomniał, nie miał czasu na ponowną lekturę i generalnie stoi na stanowisku, że Gaiman lepiej sprawdza się w krótkich formach.

Serial opowiada o Cieniu, czarnoskórym mężczyźnie odsiadującym wyrok w jednym z licznych amerykańskich więzień. Cień ma jednocześnie szczęście i pecha – zostaje zwolniony na kilka dni przed zakończeniem odsiadki, ale staje się tak, ponieważ jego żona Laura zginęła w wypadku samochodowym. Od momentu, gdy bohater przekracza próg więzienia, jego życie zmienia się w szaleńcze senne majaki. Wiadomość, że Laura zmarła, ponieważ robiła loda kierowcy – którym był najlepszy przyjaciel Cienia, również zmarły w wypadku – nie jest najdziwniejszym, co usłyszy. A wszystko zaczyna się od spotkania z tajemniczym panem Wednesdayem, pragnącym zatrudnić Cienia jako swojego swojego osobistego consierge’a. Oferta jest szemrana, ale w tym momencie nasz bohater nie ma nic do stracenia. Wyrusza więc wraz z Wednesdayem w podróż przez Amerykę, śladami jej korzeni i wierzeń, spotykając na swojej drodze coraz to dziwniejsze stworzenia. Co więcej, podróż jest niczym innym jak szykowaniem wojsk do starcia dawnych bóstw z nowymi. Trudno określić, co właściwie jest stawką w tej grze – przetrwanie czy potęga? – ale pewne jest, że wszystkie strony zaangażowane w konflikt będą walczyć do ostatniej kropli krwi. Niekoniecznie swojej.

AmericanGods_HP

Koncepcja, jaką przyjął Gaiman, jest zasadniczo prosta i bardzo charakterystyczna dla współczesnej fantastyki, szczególnie w odmianie urban fantasy: bogowie istnieją, ponieważ w nich wierzymy. Ludzka wiara sprawia, że historie – o bogach, herosach i potworach – stają się prawdziwe. Namacalne. W podobny sposób przedstawił to Terry Pratchett, stwierdzając, że ludzkość opowiada sobie małe kłamstwa (o Świętym Mikołaju chociażby), aby uwierzyć w wielkie kłamstwa – sprawiedliwość, miłosierdzie i sens. Bogowie reprezentują pewne idee, stanowią metafory. Ale co się stanie, jeśli potraktujemy metaforę dosłownie? Jeśli bogowie istnieją, ponieważ w nich wierzymy, walka o rząd dusz staje się walką o przetrwanie. Jak radzą sobie bogowie w zsekularyzowanym świecie? W postoświeceniowej, racjonalnej, ateistycznej rzeczywistości? Wykorzenieni i przeniesieni na obcy, amerykański grunt? Czy straciliśmy wiarę, czy tylko zmieniliśmy jej charakter, oddając cześć lśniącym ekranom telewizorów i tabletów, celebrytom, krzykliwym nagłówkom brukowców, ekonomicznym przewidywaniom? Czy teraz wierzymy w prognozy pogody i memy, i to, że znajdziemy miłość na Tinderze? Czy nowi bogowie wkroczyli do naszego życia i czy stare bóstwa odejdą bez walki?

A może konflikt jest tylko pozorny, Weberowskie „odczarowanie świata” pozostaje niezrealizowanym projektem i rzeczywistość nie jest tak zero-jedynkowa, skoro w epoce powszechnej cyfryzacji publikuje się na YouTubie filmiki promujące ideę płaskiej Ziemi, a obowiązek oświatowy to narzędzie w rękach kreacjonistów?

5849286e2e1cca15-e1494432886800-2048x1024

Książka Gaimana ma bowiem, przynajmniej w moim odczuciu, kilka istotnych problemów, które serial koryguje. Przede wszystkim powieść posiada wyraźny technofobiczny wydźwięk i to w rodzaju tych, które odwołują się do dehumanizującego wymiaru technologii i krzyczą, że Thomas Edison był czarownicą. Podział pomiędzy starymi i nowymi bóstwami przebiega klarownie: nawet jeśli nie można określić mitologicznych postaci jako pozytywnych czy dobrych moralnie, wiadome jest, że jako odbiorcy to im mamy kibicować. Stanowią „naszą” stronę konfliktu. Ich opowieści są ciekawe, wielowymiarowe i mają przesłanie. Inspirują ludzi i nadają sens ich życiu. Bogowie mediów po prostu są. Odciągają naszą uwagę od rzeczywistych problemów, rozpraszają, a nie skupiają, to definitywnie fałszywe bóstwa. Jeśli analizować działanie bóstw w takich kategoriach, nie rozumiem, czemu ktoś, komu składano w ofierze dzieci albo w czyje imię zarzynano pogan, ma stanowić podstawę lepszej historii niż Twitter. Rzeczywistość cyfrowa nie jest pusta. Dokładnie tak samo jak podania i legendy jest ekranem, na który rzutujemy swoje człowieczeństwo. Oczywiście, mamy do czynienia z przemocą w Sieci i jej pustymi obietnicami. Ale też dzięki mediom wiemy, co dzieje się na świecie, jesteśmy w kontakcie z bliskimi, mobilizujemy się, odnajdujemy siebie nawzajem. Wspaniałe historie zaczynają się od tego, że bohater zdobywa magiczny oręż i wspaniałe historie zaczynają się także od jednego posta, który sprawia, że ludzie uśmiechają się, wzruszają, dzielą się ze światem tym, co mają. Serial przynajmniej minimalnie komplikuje relacje pomiędzy starymi i nowymi bóstwami. Naturalnie w dalszym ciągu oś fabuły stanowi konflikt pomiędzy nimi. Ale jednocześnie Ostara utrzymuje się dzięki komercjalizacji i reprezentacji medialnej, a Królowa Saby odżywa dzięki aplikacjom randkowym. Współzależność zostaje wyraźnie zaznaczona, symbolicznie podkreślona czołówką, która przedstawia totem złożony z nawarstwiających się elementów dawnych i nowych wierzeń. Serial wprost odwołuje się do religijnego darwinizmu i wzywa dawne bóstwa do zaadaptowania się, aby przeżyć. I to ma wiele sensu. Historie, które nas inspirują, zmieniły się, ponieważ my się zmieniliśmy. Współczesny Grendel miałby więcej wspólnego z Normanem Batesem, a historia zostałaby opowiedziana z jego perspektywy (jak zresztą zostało to przedstawione w słynnej powieści Johna Gardnera).

AG 41

Drugim poważnym problemem Amerykańskich bogów Gaimana jest, cóż, ich amerykańskość. Albo raczej jej brak. Powieść przedstawia, całkowicie słusznie zresztą, Amerykę jako kraj stworzony przez zesłańców, włóczęgów i imigrantów, zbiorowisko ludzi poszukujących swojej grupowej tożsamości. Jak zauważa serialowy Wednesday, Ameryka to jedyny kraj, który zastanawia się nad tym, czym jest. Stwierdzenie to jest jednocześnie prawdziwe i fałszywe. Ameryka ma obsesję na punkcie swojej tożsamości. Ale nie ona jedyna. Jeśli już, ujęcie tego w ten sposób to typowy amerykański imperializm, co zresztą pasuje do klimatu serialu. Gaiman skupił się na korzeniach, pochodzeniu i formowaniu się. Fuller natomiast mówi o współczesności, o tym, czym Ameryka jest w danym momencie. Stworzył doskonałą satyrę na współczesne USA, odwołując się wprost do bieżącego klimatu politycznego. Powieść Gaimana próbuje mieć uniwersalny wydźwięk, trafić do szerszego grona odbiorców, zostać odczytana jako schemat powieści drogi czy mistycznej podróży w poszukiwaniu sensu, powiela bowiem tradycyjny mityczny schemat narracyjny. Ale serial Fullera jest prawdziwie amerykański w ten niemalże autooskarżycielski sposób, który cechuje skandynawskie kryminały. Jak kultowy już Hamilton, serial osadzony jest w konkretnym czasie i miejscu, padające w nim kwestie nie mogłoby zostać wypowiedziane nigdzie i nigdy indziej. Ameryka Fullera sama w sobie jest mitem, czy też raczej amalgamatem mitów, które niekoniecznie ze sobą współgrają. Bezlitośnie wyciąga na światło dziennie wszystkie wielkie paradoksy Ameryki. Anansi krzyczy o kraju wolności i szans, płynącym mlekiem i miodem, pośrodku ładowni statku przewożącego niewolników i jasno przedstawia fakty: niewolnictwo nigdy się skończy, w XXI wieku będą do was strzelać na ulicach. Szubienica Odyna zlewa się w jedno z linczem, któremu poddany zostaje Cień. Ameryka, kraj imigrantów, stanie się ośrodkiem tak wielkiej nienawiści rasowej, że zwykły populizm, oparty na rasizmie, pozwoli wygrać wybory prezydenckie. Bądźmy szczerzy, Ameryka jest takim paradoksem, że momentami trudno uwierzyć, iż naprawdę istnieje. Ameryka to kwestia wiary. Fuller pokazuje również, do jakiego stopnia wiara związana jest ze strachem. Mówiąc o tym, w co Ameryka wierzyła i wierzy współcześnie, pokazuje też, czego się bała: imigrantów, kobiet, czarnoskórych, spojrzenia w lustro i zobaczenia tego, czym jest naprawdę. Pytanie o własną tożsamość jest uciekaniem od wiedzy na temat własnej tożsamości. Ameryka pyta, kim jest, bo nie podoba jej się to, czym jest: krajem, w którym banda białych oszołomów hobbystycznie strzela do ludzi próbujących przekroczyć granicę z Meksykiem, mordując ich z imieniem Jezusa na ustach. Ale to tylko jedna z wielu opowieści o Ameryce.

Szczytem satyry, jaki osiąga serial, jest przedstawienie miasteczka Vulcan w Virginii – krainy niepodzielnej władzy Wulkana, żyjącej z przemysłu militarnego. Ujęcia wydają się wyjęte żywcem z filmu o tym, jak Trzecia Rzesza wygrała wojnę, a jednocześnie są boleśnie, prawdziwie amerykańskie: tłumy w czarnych mundurach z czerwonymi przepaskami na ramionach, dzieci i starcy obwieszeni półautomatami, pociski wystrzeliwane na oślep w ekstatycznym szale. Odcinek w subtelny, ale klarowny sposób przedstawia związki pomiędzy amerykańską fetyszyzacją broni, przemysłem zbrojeniowym i rasizmem. Estetyka odwołująca się do nazistowskich marszów, chowające się czarne rodziny, pełne nienawiści spojrzenia kierowane w stronę Cienia, traktowanie drzewa służącego do linczów jako cennego zabytku. I to, że pocisk Wulkana jest w stanie zabić meksykańskiego Jezusa na Rio Grande, bo napędzana nienawiścią wiara jest silniejsza niż jakakolwiek inna. A także dlatego, że zasadniczo Rzymianie zabili Jezusa. Ta scena pokazuje, że wyrażona w Hannibalu miłość do dwuznacznych wypowiedzi wcale Fullerowi nie minęła.

960

Podobieństwa pomiędzy Hannibalem a Amerykańskimi bogami sięgają zresztą dalej. Nie chcę posuwać się do stwierdzenia, że Hannibal był rozgrzewką przed Amerykańskimi bogami, chociaż można go tak traktować, skoro podejmuje temat jednego z najważniejszych amerykańskich wkładów w popkulturę, czyli seryjnych morderców. Warto pamiętać o Hannibalu, oglądając nową produkcję Fullera, ze względu na kwestię stylu, jaki cechuje oba te seriale. Są dostatecznie podobne, aby rozpoznać wkład Fullera w obie produkcje i dostatecznie różne, aby dostrzec, z jaką uwagą podszedł do jednej i drugiej. Wyestetyzowane okaleczenia, horror ciała, krew czerwona i żywa, nieustannie płynąca, pewna fascynacja cielesnością – to wszystko znajduje się w obu serialach. Ale w przypadku Amerykańskich bogów Fuller wydaje się mieć większą kontrolę nad własnym stylem, nie popadając w pretensjonalną przesadę, w jaką momentami osuwał się Hannibal. Zresztą przesada, kicz i pewna barokowość wyszła Hannibalowi na dobre. Fuller nie jest doskonałym twórcą, ponieważ jest twórcą świadomym, że doskonałość jest nudna. Dlatego jego produkcje tak dobrze się ogląda.

Jeśli coś jest charakterystyczne dla stylu Fullera to właśnie to, że najwięcej dzieje się pomiędzy dialogami. Sposób, w jaki dane kwestie przebrzmiewają na ekranie, mówi więcej niż to, co właściwie zostało wypowiedziane. To jeden z powodów, dla których reżyserowi potrzeba dobrej obsady, zdolnej podźwignąć tego rodzaju odpowiedzialność. Pod względem aktorskim Amerykańscy bogowie bezsprzecznie zachwycają. Ricky Whittle jako Cień ze swoim ciepłym uśmiechem i wielkimi ciemnymi oczami, które potrafią w ciągu sekundy przejść od marzycielskiego wyrazu do miotania gromów gniewu, jest doskonałym wyborem. Z łatwością można zrozumieć, dlaczego bogowie ulegają jego urokowi. Whittle jest wszystkim: jest nieśmiały i zagubiony w obcym świecie, a jednocześnie solidny jak skała, jest ciepły i twardy, nieustępliwy i zagniewany. Znowu warto zwrócić uwagę na odcinek szósty, którego akcja dzieje się w miasteczku Vulcan, i to, jak bardzo Cień próbuje nie pokazać narastającej paniki, otoczony uzbrojonymi rasistami  – jego gniew i strach są doskonale widoczne, a jednocześnie sam Cień próbuje być niewidoczny, nieobecny, a przez to bezpieczny. Mowa ciała i gra aktorska Whittle’a w tych kilku scenach jest wszystkim i sprawia, że aktor staje się Cieniem takim, jakim ten powinien być. Podobnie Ian McShane w roli Wednesdaya, jest dokładnie tak obmierzły, sprytny i śliski, jakim powinien być największy oszust ze wszystkich. Jest jednocześnie wszystkim, co można było sobie wyobrazić w tej roli, i gra na oczekiwaniach widzów. Widać zresztą, że doskonale bawi się kreacją postaci. Biorąc pod uwagę, że większość dynamiki serialu opiera się na relacji pomiędzy Cieniem i Wednesdayem, możemy tylko być wdzięczni, że trafiliśmy na aktorów, którzy potrafią grać ze sobą nawzajem. Zresztą cała obsada wykonała wspaniałą pracę i można tylko rozpływać się z zachwytu, opisując ich dokonania. Chociaż przy takich nazwiskach jak Gillian Anderson czy Orlando Jones wysoki poziom gry aktorskiej nie może dziwić.

Opisując Amerykańskich bogów, warto wspomnieć jeszcze o największym odstępstwie twórców serialu od powieściowego pierwowzoru, jakim jest postać Laury Moon. Powieściowa Laura nie wywiera większego wrażenia na czytelniku, szczególnie w kontekście innych postaci. Idealizowana martwa żona, która staje się semi-pomocnym towarzyszem Cienia w jego podróży. W serialu ma znacznie więcej charakteru. I wychodzi na – nie można ująć tego inaczej – naprawdę wredną sukę. Gdyby porównać Laurę do jakiejkolwiek innej postaci z popkultury, byłaby to Amy z Zaginionej dziewczyny Gillian Flynn, co daje pewien obraz tego, o jakim poziomie socjopatii mowa.

f7r8cuwcqapqyefwvzez

Serialowa Laura nie jest typową żoną czy też obiektem westchnień protagonisty. Nie jestem pewna, czy jako postać ma nawet wzbudzać sympatię. Laura jest niebezpieczna. Dla siebie i dla innych. Jest skomplikowaną, złożoną kobiecą postacią, pełną wad i samolubną. Ewidentnie cierpi na depresję, zmaga się z postępującą apatią i nienawidzi swojego życia. Dość łatwo się z nią identyfikować właśnie przez to, że jest nieidealna. Jej cierpienie jest ludzkie i zrozumiałe, ale nie usprawiedliwia tego, jakim potworem jest sama Laura – wykorzystująca ludzi i manipulująca nimi, aby cokolwiek poczuć, osiągnąć, zmienić. Za życia i po śmierci Laura to kawał suki, nie dlatego, że została wykreowana na antagonistkę, ale dlatego, że jest bardzo prawdziwa. Nie powiem, żebyśmy cierpieli na nadmiar tego typu postaci kobiecych w popkulturze (w przeciwieństwie do egocentrycznych, fabularnie rozgrzeszanych ze swojej socjopatii postaci męskich, które stanowią plagę współczesnej telewizji) i jestem wdzięczna Amerykańskim bogom za dołożenie jednej z nich do przyszłego panteonu. Nie mam wątpliwości, że Laura nie kocha Cienia – za życia i pośmiertnie – ale chce go wykorzystać, bo dzięki niemu czuje się – znowu, w obu przypadkach – żywa. Najgorszą zbrodnią, jaką mogą popełnić fani serialu, jest usprawiedliwianie jej postępowania, ponieważ urok Laury polega właśnie na byciu zołzą. Rozumiem, czemu tak radykalna zmiana względem pierwowzoru razi fanów powieści, ale zdecydowanie lepiej zapamiętam serialową Laurę niż powieściową. Także dlatego, że w tym przypadku będzie warta pamiętania.

Finał pierwszego sezonu Amerykańskich bogów miał zasiać w nas ziarno bojaźni bożej. Z pewnością wzbudził apetyt na więcej. Nie mogę się doczekać kontynuacji oraz spin-offu na podstawie Chłopców Anansiego Gaimana. To jedna z niewielu produkcji, które łączą wartość rozrywkową z tym, że naprawdę mają coś do powiedzenia. Nie wydaje mi się też, żeby historia miała potoczyć się w sposób, który już znamy. Jeśli już, odstępstwa od powieści będą się mnożyć, aż stworzą coś nowego i fascynującego.  Wznieśmy więc kielichy i telewizyjne piloty na cześć Cienia, króla Ameryki (które to stwierdzenie ma sens, jeśli uważnie oglądaliście pierwszy sezon).

About the author
Aldona Kobus
(ur. 1988) – absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, doktorka literaturoznawstwa. Autorka "Fandomu. Fanowskich modeli odbioru" (2018) i szeregu analiz poświęconych popkulturze. Prowadzi badania z zakresu kultury popularnej i fan studies. Entuzjastka, autorka i tłumaczka fanfiction.

2 komentarze

  1. Naprawdę fajny serial – szczególnie polecam wszystkim fanom mitologii i fantastyki 🙂 Chociaż specyficzny charakter serialu, może się wielu osobą nie spodobać.

  2. Zupełnie się nie zgadzam, że Gaiman najlepiej wypada w krótkich formach… W większości bardzo nie lubię jego opowiadań. A Amerykańscy Bogowie, pomimo mizoginii, są dla mnie jego najlepszą powieścią 🙂

Skomentuj Ewa Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *