Mistrz

reżyseria: Paul Thomas Anderson

O scjentologach słyszał chyba każdy. Sekta, która najbardziej znana jest z tego, kto do niej należy, a nie z tego, co reprezentuje i jakimi przekonaniami się kieruje. To wszak wybór członków zapewnił jej nieustająco rosnącą popularność, szczególnie w pewnych kręgach Hollywood, i te same kręgi od wielu tygodni przeszkadzały Paulowi Thomasowi Andersonowi w realizacji „Mistrza”. Dlaczego? Ponieważ przyznał on, że film będzie luźno opierał się na historii Rona Hubbarda, założyciela sekty. Osoby, wokół której wytworzył się specyficzny kult, który wprost wylewa się z ekranu.

Nowa produkcja Andersona jest wydarzeniem. Nie tylko ze względu na temat, ale też dlatego, że przeskoczenie poprzeczki, jaką reżyser sam sobie ustanowił, to nie lada wyzwanie. „Magnolia” dla wielu widzów stała się obrazem kultowym, podobnie jak „Boogie Nights” czy „Aż poleje się krew”. Wymagania stawiane przed reżyserem były ogromne i nie da się ukryć, że część widzów może wyjść z seansu „Mistrza” zawiedziona. Zacznijmy od tego, że w filmie absolutnie nie ma napięcia, a jeżeli już się ono pojawia, szybko zostaje rozmyte przez dialogi. I choć te stoją na naprawdę wysokim poziomie, sprawiając, że nie raz włosy stają dęba, to ich główną siłą nie jest budowanie napięcia, a bardziej nastroju wszechobecnej władzy nad drugim człowiekiem. „Mistrz” jest doskonałym przykładem na to, jak umysł może stać się największą bronią, która gdy tylko zechce, potrafi niszczyć lub budować związki między ludźmi.

Trudno jednak nie czuć lekkiego zawodu, gdyż film nie ukazuje niczego, czego wcześniej nie można było zobaczyć. Robi to jednak w piękny sposób. Zdjęcia są bardzo klimatyczne, oddają w pełni lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku. Zarówno stroje, jak i scenografia stoją na wysokim poziomie. Ale najbardziej do ekranu przyciąga aktorstwo, które jest fenomenalne. Joaquin Phoenix wcielający się w Freddiego Quella, wojennego weterana, zagrał chyba swoją rolę życia. Jego mimika, sposób poruszania się i mówienia każe widzowi sądzić, że on i Freddie, to jedna osoba. Każde spojrzenie, uśmiech czy wybuch agresji widziany na ekranie jest… zaskoczeniem. Trudno przewidzieć jak zareaguje Freddie, kiedy wyjdzie z niego, skrywana pod litrami wódki, bestia. Drgania mięśni twarzy, specyficzny sposób chodzenia i mówienia w pełni rekompensują wszelkie wcześniejsze wpadki aktorskie Phoenixa. Jest to zdecydowanie najlepsza kreacja w „Mistrzu”, gdzie nawet Philip Seymour Hoffman, jako mentor sekty Lancaster Dodd, nie dorównał poziomowi aktora. Nie oznacza to wcale, że zagrał źle. Jego interpretacja „mistrza” to przejmująca kreacja, miejscami sprawiająca się tak dobrze, że widz przez chwilę sam pragnie stać się częścią sekty. Ale to Phoenix kradnie cały film.

Relacja, która jest budowana między Freddiem a Lancasterem, stanowi trzon filmu. Od pierwszego spotkania, aż po sam koniec, można się w niej dopatrzyć praktycznie wszystkiego. Miłości, oddania, posłuszeństwa, miłosierdzia, a nawet nienawiści, kłamstwa i zdrady. Czy to możliwe, że człowiek o słabszym umyśle (Freddie sprawia niestety takie wrażenie), staje się marionetką w odpowiednich rękach? Zdecydowanie tak, a co więcej Anderson pokazał sposób jak to uczynić, nie rzucając z ekranu górnolotnych mów. Dodd buduje swój autorytet osobowością, nie tym co mówi, ale sposobem w jaki to robi. Hipnotyzuje swoich słuchaczy, tworzy wokół siebie kult jednostki, a każdy atak na swoją osobę i filozofię odbiera personalnie i jednej chwili potrafi stać się agresywny. „Leczenie” Freddiego staje się chwilową obsesją Dodda, misją czy nawet eksperymentem, który zaczyna go w pełni pochłaniać. Obaj ewoluują, choć każdy w innym kierunku. Podróż do przeszłości Freddiego, hipnotyczne seanse czy niezrozumiałe polecenia jakie wydaje mistrz, mogą być niezrozumiałe, ale na pewno są fascynujące.

Widz staje się obserwatorem i niestety, nikim więcej. Trudno mu wczuć się w rolę któregokolwiek z bohaterów, przeżywać ich emocje, bo są one tak skrajne, że czasem nie sposób za nimi nadążyć. Ale „Mistrz” to mimo wszystko bardzo dobre kino. Rewelacyjnie nakręcone i zagrane, choć odrobinę przydługie (prawie dwie i pół godziny!), z pewnością zapisze się w historii, a reżyserowi nie przyniesie wstydu. Czy jednak Anderson zyska nowych wielbicieli, dla których „Mistrz” będzie pierwszym zetknięciem się z jego twórczością? Chyba jednak nie.

AleKino+ jest patronem medialnym filmu. Informację o filmie możecie znaleźć na stronie: www.alekinoplus.pl

Bartosz Szczygielski

Tytuł: Mistrz/The Master

Rok produkcji: 2012

Kraj produkcji: USA

Występują: Joaquin Phoenix, Philip Seymour Hoffman, Amy Adams, Laura Dern, Jesse Plemons

About the author
Bartosz Szczygielski
- surowy i marudny redaktor, który oglądałby świat najchętniej z perspektywy dachu psiej budy, oparty o maszynę do pisania. Czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce i ogląda wszystko, co wpadnie mu w oko. Chciałby kiedyś przytulić koalę i zobaczyć zorzę polarną – niekoniecznie w tym samym czasie.

2 komentarze

  1. Chodziło mi głównie o „Jestem, jaki jestem” i „Znaki”, choć aktorsko nie popisał się również w „Osadzie”, czy też w „Kochankowie”. Ale jest to tylko i wyłącznie moja opinia, z którą nie każdy może, a co więcej, nie każdy powinien się zgadzać 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *