V miejsce w konkursie „Śledztwo w rękach amatora” – Kto zabił Czerwonego Kapturka?

Wydeptaną ścieżką wśród rozsianych luźno dębów żwawo dreptała postać opatulona czerwonym płaszczem. W rytm kroków złotymi falami wypływały  jej spod kaptura długie, jasne włosy. Lamowane srebrną nicią brzegi szaty dotykały miękkie łodygi roślin. Podśpiewując z cicha, schodziła z gładkiego wzniesienia. Wysokie trawy porastające pagórek odbijały promienie południowego słońca matowym połyskiem.


Czerwony płaszczyk zanurzył się w bezdrzewną roślinność doliny. Cichy szelest towarzyszył muśnięciom letniego wiatru. Na drugim krańcu polany rysowała się ściana dalszej części lasu. Tymczasem odkryta łąka brzęczała odgłosami trzmieli i cykad. Słońce przygrzewało tu mocniej toteż wędrująca postać zsunęła kaptur. Skierowała twarz ku południowej stronie bezchmurnego nieba i przez dłuższą chwilę rozkoszowała się ciepłem. Silne, jaskrawe światło spływało na drżące powieki i niekontrolowany grymas ust. Wiklinowy koszyczek przykryty haftowaną serwetką zwisał w bezwładnej dłoni. Dziewczyna odchyliła głowę do tyłu, dotknęła wolną dłonią karku i w zamyśleniu obojczyków. Antracytowe oczy odbiły czerń pobliskiego lasu.
Wchodząc w leśną gęstwinę znów zaczęła nucić. Spod kapturka wydobywała się prosta, słodka melodia. Wąska ścieżka prowadziła teraz przez leszczyny. Dziewczyna zeszła ze szlaku i przecięła chaszcze na skróty. Dotarła do wąskiego ruczaju, za którym rozrastał się łęg. Bez większego wysiłku przeskoczyła strumyk i zagłębiła się w korytarz zasklepiony koronami drzew.  Opierzone liśćmi gałęzie nie dopuszczały tu promieni słonecznych. Tylko pojedyncze strugi światła przecinały półmrok rozsiewając wokół siebie złotą aurę, stłumioną gdzieniegdzie mgłą. Dziewczyna pewnie stawiała kroki pośród kwiecistego runa. Rząd zgniecionych zawilców znaczył jej drogę. Minęła drugi strumień z łączącą brzegi prowizoryczną kładką. Zza drzew powoli wyzierała wolna przestrzeń. Na małej polance stał drewniany domek otoczony szopą i studnią. Przystanęła na skraju. Ustawiwszy koszyk na położonym konarze, wydobyła z kieszeni okrągłe lusterko i podniosła je ku buzi. Szkło odbiło jasny rys jej młodzieńczej twarzy. Mechanicznie przetarła kciukiem ciemną brew i ruszyła w stronę chatki.
Chropowatą korę gałęzi na której przed chwilą stał wiklinowy koszyk przykryła żylasta ręka. Lekko zgarbiony mężczyzna odprowadził wzrokiem czerwony kapturek, aż ten zniknął za drzwiami. Jeszcze przez chwilę stał w cieniu olchy, po czym ukrył się w gęstwinie.

Drzwi do domku otworzyły się. W progu stanął czerwony kapturek. Zawiązawszy pod brodą tasiemkę, wymknął się z chatki  i zamyślonym krokiem opuścił polankę. Dotarłszy do strumienia dziewczyna przystanęła. W akompaniamencie cichego szmeru obijających się o brzegi fal, nieruchomo wpatrywała się w dyndające główki kaczeńców. Zakasawszy sukienkę nachyliła się nad kwiatami.  Zmącone lustro wody odbiło ruszający się za nią cień. Wilk wyszczerzył zęby i rzucił się na nią. Nim zdążyła krzyknąć poczuła silny ucisk wokół bioder, a jej stopy znalazły się nad ziemią
–    Puszczaj mnie, Kracek – wysapała, wierzgnąwszy porządnie nogami.
–    Nie puszczę.
Młodzieniec zwany Krackiem odrzucił przewieszoną przez łokieć strzelbę, ścisnął dziewczynę mocniej, obrócił się kilkakrotnie wokół własnej osi, po czym ciężko opadł na ziemię. Wieńcząca jego głowę rozwarta wilcza paszcza zsunęła się na plecy. Dziewczyna wyswobodziła się i wymierzywszy chłopakowi zasłużonego kuksańca odezwała się karcąco:
–    Starsza pani siedzi w chatce i niepokoi się o ciebie. Mówiła, że miałeś wrócić przed świtem.
–    Starsza pani śpi tak mocno, że mogła nie zauważyć, że wszedłem i wyszedłem. Co noc zakłada klapki na oczy, wciska w uszy korki, na koniec owija się szlafmycą i dziwi się, że nie dochodzą do niej żadne wieści ze świata.
–    Zatem swoje zainteresowanie światem oraz tym co dzieje się na wsiach i w miastach zawdzięczasz jej?
–    To już pora obiadowa? Przeoczyłem…
–    Zostawiłam całą porcję w domu, tu mam tylko pusty koszyk.
–    Nie szkodzi. Zjem później. Lilko?
–    Co?
–    Czy ty już…?
–    ?
Kracek obrócił się na brzuch. Pokraśniał wyraźnie. Wilk przekrzywił łeb i pustym oczodołem udawał, że patrzy w niebo.
–    Czy co? – ponagliła dziewczyna bawiąc się tasiemką.
–    Czy dalej krwawisz… to znaczy kobiece… sprawy już się skończyły?
Lilka rozsupłała węzeł i zrzuciła z siebie płaszcz. Kracek z nieprawdopodobną szybkością uporał się z sukienką. Nie tracąc czasu, jednym ruchem szeroko rozłożył białe nogi dziewczyny. Lilka krzyknęła i długo jeszcze nie przestawała.

Mężczyzna skrywszy się pod wierzbą, przypatrywał się scenom rozgrywającym się na ścieżce przy potoku. W szeroko otwartych oczach okolonych drobnymi zmarszczkami odbijały się postacie złączone w kurczowym uścisku, dosiadające się nawzajem, dyszące, poddające się wyszukanym pieszczotom. W zielonej tęczówce zdawały się przebierać kształty dzikich zwierząt, kotłujących się w ciasnej klatce, czy też jakiegoś monstrum składającego się z dwóch nieodłącznych, zależnych od siebie, wiecznie ruchomych ciał. Ciemnoszare futro lśniło na wygiętym grzbiecie Kracka.
Mężczyzna cofnął się do swojej kryjówki, przyłożył do policzka sztucer. Robiąc kwaśny grymas, zajrzał jednym okiem do celownika.  Fałdki skóry na prawym policzku zbiegły się w jedno miejsce i przez chwilę niezauważalnie drżały. Spierzchnięte usta otwarły się nieznacznie. Spod dziąsła wzdłuż białego kła wolno toczyła się stróżka śliny. W wizjerze Lilka szczelnie opleciona ciałem chłopca dygotała spazmatycznie. Nad nią niewyżyty Kracek folgował swym żądzom, pobudzanym idealny ciałem dziewczyny. Przy rozłożonym na trawie czerwonym płaszczu leżała stara strzelba Kracka i wywrócony wiklinowy koszyczek.
Mężczyzna przewiesił sztucer przez ramię i ruszył w kierunku lasu. Obejrzał się jeszcze kilka razy, po czym gestykulując energicznie i  trąc co chwila szorstkie, żylaste dłonie zniknął w gąszczu, zostawiając młodych samym sobie.

Kracek szczerząc przesadnie zęby nachylił się nad płonącą zapałką. Trzymając ustnik w przednich ząbkach, energicznym ruchem szczęki próbował zapanować nad majtającym się cybuchem. Lilka z gracją zdmuchnęła ogień.
–    Co powiesz starszej pani, jak poczuje od ciebie tytoń, Kracku?
–    Nie poczuje. Ma mały, stary nosek, który już dawno utracił zmysł powonienia.
Dziewczyna ziewnęła, położyła się wygodniej wystawiając nagie ciało na pokaz.
–    Kiedyś nie był taki mały.
–    Co ty opowiadasz?
–    Kiedy pierwszy raz przyniosłam jej obiad i kiedy pierwszy raz ją w ogóle spotkałam, zapytała dlaczego używam różanych perfum. Powiedziała mi, że działają jak afrodyzjak i że są z tego względu niebezpieczne dla młodej damy, która namaszcza nimi ciało. Mężczyźni, oznajmiła, są jak psy. Gdy szukają suki mają wyczulone wszystkie zmysły, zwłaszcza węch. Czy masz wyczulony węch, Kracku?
–    Jeżeli mam być szczery, to nie wiedziałem, że używasz perfum.
–    Czy brakuje ci zatem węchu?
–    Nie, ja jestem chyba… Chyba po prostu jestem wyczulony na dotyk.
Lilka wybuchnęła śmiechem.
–    W to, ukochany, wątpić nie śmiem. Wystarczy, że dotknę koniuszkiem palca tutaj, a wstaje ci szybciej niż… O, a nie mówiłam!
–    To już nie jest śmieszne – wybąkał, obracając się na bok.
Lilka oparła głowę na dłoni i ciągnęła:
–    Nie mówiłam ci wcześniej, ale ten płaszczyk dostałam wtedy od niej. Sięgnęła do tego wielkiego kufra i wyciągnęła go, mówiąc, że należał do twojej zmarłej mamy i nikomu nie jest teraz potrzebny.  Pasował na mnie jak ulał, więc oddała mi go.
–    Być może, nie pamiętam rodziców, ani jakie ubrania nosiła moja matka.
–    Mężczyźni ponoć nie rozróżniają kolorów.
–    A kto ci to powiedział? Babcia? – Kracek parsknął, patrząc na spod oka na leżącą obok niego nagą dziewczynę.
–    Hm?
–    Ona nie odróżnia kolorów od bardzo, bardzo dawna, ponoć od urodzenia.
–    To dlatego powiedziała tę śmieszną rzecz, że gdy tylko go włożę nikt mnie nie spostrzeże  – rzekła w zamyśleniu, po czym sięgnęła po koszyk i uśmiechnęła się przymilnie. – Pomożesz mi zebrać kaczeńce? – zapytała kołysząc biodrami. Kracek poderwał się z posłania. Lilka spłoszona jego raptownym działaniem, wskoczyła czym prędzej do zimnej wody. Obryzgani wodą, po salwie perlistych śmiechów napełnili wiklinowy koszyk jaskrawą żółcią kwiatów.

Mężczyzna, który obserwował wcześniej młodych oparł nogę o kołyszący się pieniek. Posmyrał palcem siwe, pojedyncze kłaki porastające podbródek. Jednym susem wskoczył na chybotliwy cokół. Na jego napiętej twarzy wykwitły czerwonawe plamki. Zagryzając wargi i falując ramionami starał się utrzymać równowagę.
–    To zachowanie gorsze jest niż wszystkie okropności jakie miałem okazję widzieć w tym lesie. Mieszkam tu od pokoleń, ale czegoś takiego…, tak jawnego i częstego przestępstwa moje oczy nie widziały. Jestem leśniczym, najlepszym tropicielem w tym lesie – wyczuwam drapieżnika na kilometr. Drapieżnik polujący w biały dzień  to rzadki okaz. Okaz, który jest diablo wygłodniały i wiecznie nienasycony. Niedługo przestanie mu wystarczać jedna owca. Kto by pomyślał? Szczenię przygarnięte przez tę miłą, dobrą, starszą kobietę wyrosło na takiego parszywca, łotra, łobuza, czorta z rozmierzwioną czupryną. Patrzcie go, mleko pod nosem, pod uszami ledwie szczecina, a takie harce wyprawia.
Mężczyzna zatrząsł się nerwowo. Położył dłonie na stężałych policzkach, złapał się głowę, za skronie, za uszy.  Pień odpowiedział silną wibracją.
–    Co, co mówisz? Że zagraża jej niebezpieczeństwo? Przecież widzę to jak na dłoni. Przykładam do oka lunetę i widzę wszystko dokładnie. Co za biedna dziewczyna, biedna Lilka. Codziennie przynosi obiad babuni, a ten łotr to wykorzystuje. Rzucił na nią urok, więc się poddała. Cóż ona winna?
–    Gdybym tylko mógł coś zrobić. Trzeba coś zrobić! – zeskoczył z podstawy i zaczął chodzić wzdłuż niewielkiego, odkrytego szałasu. Girlandy ziół i czosnku szeleściły poruszane nagłymi ruchami.
–    Masz rację, to niewinne dziewczę, takie ułożone i skromne. Jej matka, stara wdowa… co ona może zrobić w tej sprawie? Jest zajęta, robi dobre uczynki, naprawia ten podły świat, rozdaje potrzebującym jedzenie, gotuje dla najbiedniejszych we wsi. Gdyby tylko ta dobroć mogła okaleczyć złośnika. Ale przecież nie mogę splamić godności matki i córki. Muszę wziąć ten ciężar na siebie, załatwię to po męsku. Wytropię tchórza, nie odstąpię nawet na krok, poczekam na dogodną chwilę.
Leśniczy chwycił za przewieszony na sęku sztucer. Przytulił policzek do kolby. Nie odrywając oka od celownika mierzył kilkakrotnie w gęstwinę. Poruszał się przy tym żywiołowo, ale nie oddał strzału.
–    Pytanie jest – wzdrygnął się, opuszczając broń – czy zedrzeć z drania skórę czy złoić mu ją tylko rzemieniem? Czy taki zatwardziały łotr poczuje skruchę, czy znajdzie sobie inną ofiarę?
Mężczyzna kucnął, strzelbę ułożył na kolanach, położył na niej łokcie,  podparł nos palcem. Myślał.
–    Mówią, że jest – podjął po chwili – „biedną sierotą”. Ludzie opowiadają o nim przeróżne bajeczki, na przykład to, że chodzi po lesie dzień i noc, bo szuka rodziców. Albo, że matkę porwał ukrywający się w kniei faun, a ojciec ruszywszy niegdyś na poszukiwania żony już nie wrócił. Czcze gadanie, nawet wariat wie, że tutaj żadne fauny nie żyją. Moim zdaniem matkę zabił ojciec, a sam uciekł. Ale kiedy o tym wspominam, ludzie odwracają się ode mnie i dają wiarę tylko tym jarmarcznym banialukom. Młody łotrzyk nie szuka rodziców, on tylko szlaja się po lesie i udaje, że poluje z tej marnej pukawki. A kto wie, jeszcze tego nie zbadałem, (ale potrzeba chwili zmusza mnie do tego) może ten czarci pomiot spotyka się nocami ze swoim zaginionym ojcem mordercą i knują razem jakieś niecne spiski. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, przecież widać.
–    Głupcy potrafią wierzyć tylko pozorom i bajkom, które sami sobie wymyślają i wmawiają. Gówniarz ma niewinne lico, oczy jak migdały, czoło wręcz polerowane. Dziewczęta popiskują czasem o nim, ale dla każdej z nich on jest inny. Ich myśleniem o dzikim szczenięciu kierują tylko fantazje. Gdyby tylko zechciały uwierzyć w moje słowa i moje obserwacje. Być może przejrzałyby na oczy. To mnie nazywałyby wtedy biedną sierotką. Ludzie mówiliby o mnie inaczej, rozmawialibyśmy na różne tematy. Trzeba tylko pokazać prawdę. Odkryć to, co kryje się w nocy za ścianą tych drzew.
Leśniczy wstał raptownie, prostując się.
–    Muszę wytropić łotra i złapać go na gorącym uczynku.

Słońce kilkakrotnie wynurzało się zza koron drzew i zachodziło po drugiej stronie widnokręgu. Leśniczy towarzyszył Lilce na każdym kroku, ukrywając się w gęstwinie. Czekał na nią u  wejścia do lasu, sadowiąc się na drzewie już godzinę przed jej przyjściem. Lilka pojawiała się  punktualnie. Rzucała się w oczy siedzącemu na gałęzi mężczyźnie jeszcze zanim wchodziła na  szeroką polanę. Jej czerwony kapturek raz znikał, raz wynurzał się zza masywnych pni dębów, by w chwilę później wejść w szumiącą krainę traw. Gdy dziewczyna zagłębiała się w las, myśliwy szedł za nią krok w krok, utrzymując bezpieczną odległość. Odprowadzał ją do chatki babuni, gdzie zabawiała nie dłużej niż dwa kwadranse. Następnie wychodziła z pustym koszyczkiem i kierowała się zazwyczaj w tę samą stronę. Na wąskiej przesiece, porośniętej niskimi krzewinkami i roślinkami owocowymi, rozściełała płaszczyk i czekała. Na czekaniu trawiła znaczenie więcej czasu niż w chatce. Czasami zdarzało jej się przysnąć. Leżała wtedy nieruchomo z jedną ręką pod głową. Wokół brzęczały komary albo pszczoły, a leśniczy nie śmiał nawet mrugnąć. Później przychodził Kracek, z którym nie mogąc dzielić łoża, dzieliła chociaż skrawek płaszcza. Gdy tylko ze sobą kończyli, Lilka zazwyczaj od razu zbierała z ziemi swoje rzeczy i kierowała się w drogę powrotną. Kracek chwytał strzelbę i narzucając na głowę wilczą paszczę odchodził w losową stronę.  Leśniczy zachowując największą ostrożność, śledził chłopca. Nie zgubiwszy go ani razu, okazywał dumę ze swoich umiejętności wytrawnego tropiciela. Mimo to szczęście nie gościło na jego twarzy dłużej niż na chwilę, gdyż nieustannie odczuwał ciężar swojej misji. Kracek kluczył po lesie bez wyraźnego celu, zatrzymując się jedynie po to, by poprzyglądać się wiewiórkom, pozaglądać do dziupli, posiedzieć przy strumieniu, czy pozbierać kamyki. Leśniczy z uwagą godną naukowca przyglądał się tym samym wiewiórkom, badał kijem zawartość dziur w pniach, kolekcjonował kamyki i z wielką emocją obserwował przez wizjer drzemiącego nad rzeczką chłopca. Chłopiec wracał do chatki z reguły około północy. Leśniczy odprowadziwszy go, kierował się do swojego legowiska, gdzie długo nie mógł zasnąć. Zafrasowany i niezadowolony mruczał do siebie, jęczał, perorował. wierzgał przykrytymi sianem stopami.

Na ciemnogranatowym niebie, poprzecinanym ciemnymi zarysami gałęzi, błyszczały gwiazdy. Korony drzew szumiały jednostajnie, stanowiąc tło do stłumionych pomrukiwań dobiegających  z oświetlonego ogniem szałasu. Leśniczy skrzyżowawszy nogi opierał się o jeden z pali podtrzymujących całą konstrukcję. Palcem wskazującym wertował poplamione kartki małego kajetu.
–    Nie pamiętam co się wydarzyło tego dnia, najwyraźniej nic ważnego. Zostawię tę kartkę pustą – mamrotał, dotykając językiem górnej wargi.
–    Następnego dnia – podjął po chwili, przekładając stroniczkę – Co my tu mamy? Hm… Młoda zuchwała żmija… Zuchwała żmija… Jeśli myśli nie chcą, to niech chociaż pismo będzie wyraźne i czytelne! – warknął przed siebie, po czym ponownie zagłębił się w lekturze, dukając głośno: – Młoda zuchwała żmija wciąż kręci się po moczarze w nieznanym mi jeszcze… haniebnym celu… Dziś wieczór siedziała na gałęzi jak jakieś czarne szpaczysko i… patrzyła w ciemny bór. Siedziała dłuższy czas, wykonując niekiedy jakieś podejrzane ruchy w okolicach… twarzy. Na pozór było to drapanie nosa, ale ja odczytuję w tym czarcią sztuczkę.
Mężczyzna kaszlnął głośno, potarł palcem wydrążony brakiem snu pociemniały dołek pod okiem.
–    …Dzień piąty… Podły tchórz, jak tylko usłyszał dobiegające z uroczyska wycie popędził czym prędzej do domu. Na tym skończyło się nocne szlajanie owiniętej w wilczą skórę odwagi.
–    Dzień szósty… Młoda szuja ciągle chodzi tymi samymi ścieżkami, szerokim łukiem okrąża chatkę babunini, by później wrócić mniej więcej tą samą drogą. Nie zbacza na skraj lasu, ani na uroczysko. Nie mam więc czego tam szukać. Właściwie czego mam tam szukać? – zastanowił się. – Dobrze, że wszystko zapisuję,  zaczyna mi się już mieszać w głowie od tych faktów… Ludzie mówią, że na uroczysku mieszkają ponoć lubieżne rusałki. Sądzę jednak, że zmieniły miejsce bytowania i dlatego ów Kracek, który zapewne spółkował z nimi, kluczy po lesie, a chuć nie pozwala mu skupić się na kierunku, w którym odeszły.
–    …Dzień jedenasty… Tego dnia, wiedziony nagłym przeczuciem, odprowadziłem Lilkę na skraj lasu. Śledząc z uwagą migocący w gęstwinie czerwony kapturek, nagle musiałem poniechać szybkiego marszu, gdyż kapturek wszedłszy w oświetloną popołudniowym słońcem bukowinę, osunął się w ramiona traw. Zakradłem się najbliżej, jak tylko można i zamieniwszy się w nieruchomą rzeźbę, patrzyłem, co się wydarzy. Otóż przez około kwadrans nie działo się nic. Czerwony płaszczyk w ogóle się nie ruszał, ziemia lekko i jednostajnie drżała od ryjących w niej owadów i jaszczurek, niebo było niebieskie, a drzewa rzucały długie cienie na falującą trawę. Minęło trochę czasu i najpierw poruszył się osunięty na głowę kaptur, a później reszta ciała. W końcu dziewczyna odsłaniając białą jak mgła twarz usiadła ciężko i zaczęła drżeć. Nie mogłem zobaczyć, co się tam dokładnie dzieje nawet przez lunetę. Na szczęście ostatni promień słońca musnął buzię i w wizjerze błysnęły ściekające po policzkach wielkie jak groch krople łez. Nim jednak słońce dotarło do linii horyzontu dziewczyna już odeszła, niosąc w prawym ręku pusty koszyk. Zapomniawszy na chwilę o swojej misji, chciałem z miejsca rozprawić się z okrutnikiem powodującym ten niewieści płacz. Nie udało się, gdyż nie znalazłem go w lesie. Teraz jestem już spokojniejszy i mogę dalej szukać dowodów przeciwko temu szubrawcowi… Ciemno tu.
Leśniczy zamrugał oczami. Rozejrzał się w poszukiwaniu opału. Jednak panujący mrok nie pozwolił mu na zebranie gałązek. Mężczyzna, nie wstając, wtoczył do żaru stojący obok pieniek. Nachylona twarz odbiła ciepłe barwy. Skupione oczy błyszczały.
–    Dzień dwunasty… Mały szkodnik tradycyjnie doszedł po obiedzie. Razem z dziewczyną czekałem już na niego. Długo kotłowali się na trawie. Później rozmawiali, ale jak zwykle, nie mogłem podejść bliżej, żeby móc cokolwiek usłyszeć. Zrobili to jeszcze raz i rozeszli się. Podobnie jak wczoraj, kierowany troską o te biedne dziewczę, towarzyszyłem jej w drodze powrotnej. Na szczęście słońce nie przygrzewało już tak mocno, więc dziewczyna nie zasłabła. Dobrze, że zakrywa głowę kapturkiem. Wróciłem więc do lasu i tropiłem dalej…
Mężczyzna ziewnął, marszcząc oczy.
–    Dzień trzynasty…, znowu pusta kartka, i następna – zasępił się, po czym odrzucił kajecik przed siebie. – Ach tak, bo to jutro – westchnął cicho.
Ułożywszy się w głębi szałasu, mruczał jeszcze chwilę, po czym zasnął niespokojnie.

Lilka szarpnęła się gwałtownie. Pchnęła dyszącego jej przy uchu Kracka na ziemię. Usadowiwszy się na jego podbrzuszu, zaczęła miarowo ruszać biodrami. Odrzuciła głowę do tyłu, prostując się. Wzburzone, loki spływały jasnymi kaskadami po plecach, łaskocząc pośladki. Na wilgotnych policzkach wykwitały coraz wyraźniej czerwone rumieńce. Dziewczyna zachłannie chwytała ustami gorące powietrze. Ułożyła dłonie na sterczących, małych piersiach, delikatnie pieszcząc brodawki. Zamknęła zamglone oczy. Prawą dłoń wsunęła między nogi. Robiąc coraz gwałtowniejsze ruchy, oddychała szybciej i głośniej. Jej ciało drgnęło, ramiona wygięły się tworząc  zygzak. Jasna poświata, przenikająca splątane gałęzie, oświetliła zastygły grymas twarzy. Dziewczyna zgarbiła się, przytulając ramiona do piersi. Długie palce wczepiła w pobielałe barki. Oddychała ciszej, wolno poruszając biodrami.
–    To było jak… jak bardzo daleka i długa podróż – westchnęła.
Leżący pod nią Kracek uśmiechnął się leniwie. Wąska fałdka skóry zagościła na jego szyi tuż pod porośniętą pojedynczymi kłaczkami brodą.
–    Kracku, czy myślisz, że twoja babcia domyśla się, że… jesteśmy ze sobą?
–    Na pewno nie.
–    Skąd ta pewność?
–    A skąd ty wiesz, że twoja matka nie widzi tych rzeczy?
Lilka nie odpowiedziała, wsunęła tylko chłopcu głowę pod pachę. Otuliła się jego chudym ramieniem.
–    Czasem wyobrażam sobie, że jestem gdzie indziej. Wyobrażam sobie jak mogłoby wyglądać nasze życie w mieście, albo na przykład w wielkim pałacu. Co muszą zrobić ludzie, żeby kupić mieszkanie w kamienicy, albo o czym myślą wieczorem, patrząc w różowe niebo. A może wcale nie patrzą w niebo?
Chłopak milczał.
–    Gdybyśmy mieszkali w pałacu, mielibyśmy szerokie, puchowe łóżko przykryte bawełnianymi prześcieradłami i bambusowymi, kolorowymi kocami. Obiady jedlibyśmy przy wielkim, dębowym stole, a w popołudnia rozmawialibyśmy na wysokim tarasie z widokiem szerszym niż horyzont.
Dziewczyna usiadła podwinąwszy nogi w syreni ogon.
–   Albo wyobraź sobie, że pewnego dnia musimy uciekać gdzieś daleko, daleko stąd, bo  zrobiliśmy coś złego, coś strasznego, niewybaczalnego. Musimy zniknąć i szast-prast nie ma nas.
–    Ale i tak najczęściej wyobrażam sobie nas żyjących w jakiejś cichej wsi. Zajmowalibyśmy się naszym małym domkiem na skraju wioski. W trakcie żniw zatrudniałbyś się u okolicznych chłopów i wykaszał złote pola, a ja przynosiłabym ci robiony przez siebie obiad. Po obiedzie wracałbyś do pracy, a twoje ogorzałe, przyprószone pyłem ramiona drżałyby z wysiłku. Wieczorami ugniatałabym je, a każdej kolejnej nocy wpijałabym w nie coraz bardziej kontrastujące kolorem palce.
–    Kracku, czy ty nigdy nie myślałeś o tym, żeby stąd wyjechać? – zapytała robiąc gest jakby chciała się nad nim nachylić.
–    Niby gdzie? – odparł pytaniem, a fałdka pod jego brodą drgnęła wraz z grdyką.
–    Moglibyśmy wyruszyć w świat i znaleźć jakieś miejsce dla siebie…
–    Tu jest miejsce dla nas, właśnie tu, gdzie leżymy, a przynajmniej moje – uciął.
–    Czy naprawdę nie chciałbyś…? Moglibyśmy stworzyć dom…
Kracek usiadł raptownie na ziemi.
–    Nie ma innego domu. A jeśli tak, to po co komu nowy dom? Będzie drewniany jak ten las, z materacem na klepisku twardszym niż runo i piecykiem, w którym nie płonie nic innego jak ten sam ogień, co zawsze.
–    Nie możesz być ślepy na marzenia i przyszłość. Twoja ograniczona rzeczywistość przerosłaby wyobraźnię nawet największego poety.
Chłopak obruszył się wyraźnie.
–    Moja ograniczona rzeczywistość to też między innymi ty.
Lilka zamilkła jak niebo po burzy. Ciemne oczy zalśniły wilgocią. Bez słowa zebrała, leżące na trawie ubrania, wsunęła na siebie sukienkę koloru worka na ziemniaki.
–    Przy tobie wydaje mi się, że miłość ogranicza na tyle, na ile się na nią pozwala – rzuciła zjadliwie, po czym opatuliwszy się płaszczem odeszła szybko.
Kracek zacisnął zęby tak mocno, że ścięgna zadrgały na zarumienionych policzkach. Czerwony płaszcz, znikając w gęstwinie, mignął ostrą czerwienią jak wyrzut. Młodzieniec zastygł w pozycji siedzącej. Podtrzymując podbródek pięściami nie ruszał się z miejsca. Po dłuższej chwili ocknął się z zadumy. Skierował wzrok na leżącą w trawie wilczą skórę. W jego rozszerzających się oczach odbiła się nieruchoma, rozwarta paszcza. Nie to jednak wzbudziło ożywienie młodzieńca.  Pysk i oczodoły wyglądały bowiem tak, jakby na stałe zadomowiła się tam pustka. Kracek odwrócił się w stronę lasu, w którym zniknęła dziewczyna.
–    Czemu poszła w stronę uroczyska? – zapytał siebie samego, wstając. Jednym ruchem przewiesił przez nagi tors starą strzelbę i truchtem podążył tropem Lilki. Przez chwilę jego nagie ciało rzucało białe błyski na ciemne tło podtopionych drzew, po chwili całkowicie zniknęło porwane przez mrok i mgłę.

W momencie gdy Lilka szybkim krokiem opuszczała przesiekę, ukryty w krzewie czeremchy, leśniczy drgnął wyraźnie, a wraz z nim wiszące wokół jego głowy gałązki. Łodygi zadyndały wesoło, uginając się pod ciężarem białych kwiatostanów. Mężczyzna zmełł cisnące się do ust przekleństwo i odruchowo zerknął na siedzącego nieopodal Kracka. Jednak młodzieniec wydawał się być pochłonięty rozmyślaniem i nie zwracał nawet najmniejszej uwagi na zmiany w otoczeniu. Mimo to leśniczy musiał zostać w swojej aromatycznej kryjówce. Czekając na odejście Kracka upajał się oszałamiającym zapachem otaczających go kwiatów. Białe girlandy muskały po twarzy i szyi, a on nieruchomo wdychał intensywną woń. Po chwili znów się obudził, tym razem z mniej widocznym skutkiem. Nie miało to już jednak znaczenia, ponieważ Kracka już nie było.
Mężczyzna wynurzył się z krzaków. Dzierżąc w dłoni sztucer pobiegł na przełaj, trzymając się kierunku, w którym odeszli Lilka, a po niej Kracek.
–    Tutaj sprawa się rozwiąże. Zabójca zwabił ją na uroczysko, ale nie wie, że zwabił też i mnie. – notował w myślach leśniczy, bieżąc jak zając. Parciany pas od broni majtał się w rytm skoków. –  Muszę się tylko pośpieszyć, żeby zapobiec zbrodni…
Mężczyzna urwał mowę, mechanicznie zwalniając bieg. Wypadłszy do łęgu przykrytego dywanem śnieżnobiałych zawilców, zatrzymał się oszołomiony. Na niekończącej się przestrzeni gołe runo usłane było małymi, sterczącymi główkami, wykwitającymi z pojedynczych, gibkich łodyżek. Wokół, jak okiem sięgnąć, nie występowała żadna inna roślinność. Tylko smukłe pnie wyrastające z jasnego podłoża  kontrastowały swymi ciemnymi kształtami z rozgrywającą się wokół feerią bieli.
Leśniczy przysiadł na zbutwiałej kłodzie, odrzucił sztucer. Na jego utkanej zmarszczkami twarzy pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia. Przekrwione, rozbiegane oczy zastygły nagle w bezruchu, odzwierciedlając jakby wewnętrzny spokój. Mężczyzna nachylił się i opadł łagodnie na kobierzec. Leżąc na boku, drżącymi palcami pieścił aksamitne płatki. Jego dłonie, jak śniące łapki kota, miarowo otwierały się i zamykały, delikatnie ściskały cienkie łodygi. Uśmiechnięty policzek przecięła łza, która swym krystalicznym odblaskiem dołączyła do migocących pośród kwiatów kropel wieczornej rosy.

Leśniczy obudził się o poranku. Rozchyliwszy powleczone snem powieki ujrzał skierowane ku niemu, jakby spoglądające na niego białe główki zawilców. Westchnął cichutko jeszcze przez sen. Odrywając od piersi kurczowo ściśnięte ramiona, zorientował się, że w dłoniach trzyma naręcza kwiatów, które pod wpływem powolnych ruchów wysypywały się na ziemię. Wstając stopniowo i rozprostowując kości rozglądał się po miejscu, gdzie przyszło mu zasnąć. Gdy tylko udało mu się stanąć na nogach złapał się nagle za skronie. Fioletowe żyły zapulsowały pod skórą.
–    Skąd znów ten ból? Gdzie ja jestem? – zapytał przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad porzuconym w kwiatach sztucerem. Z kieszonki na piersi wypadł kajecik lądując miękko na runie. Mężczyzna poznając swoją własność, otworzył go, po czym szybko zaczął wertować.
–    Dzień trzynasty – pusta kartka – zasępił się głośno, rozmasowując palcem obolałą skroń – W głowie jak węże kotłują się złe przeczucia.
Leśniczy, zapominając o bólu, szybko wycofał się z łęgu, kierując się w stronę skraju lasu, gdzie zwykł wypatrywać nadejścia czerwonego kapturka. Wspiąwszy się na koronę drzewa, co chwila unosił opatrzony w lunetę sztucer i badał okolicę. Godziny wolno upływały leśniczemu na obserwacji terenu. Słońce stanęło w zenicie, ale Lilka nie pojawiała się. Oddzielający podmokły las od widnej dąbrowy wąski pas równiny szumiał spokojnie. Popołudnie również nie przyniosło nowych zdarzeń. Targnięty najwyraźniej złym przeczuciem, zafrasowany mężczyzna zsunął się z drzewa. Poprawił podtrzymujący płócienne spodnie pas, wydłubał ze swetra sterczące elementy ściółki i zawiązał sznurówki butów. Tak wyrychtowany ruszył śmiało, choć zapewne z odczuciem lekkiego niepokoju drogą, którą codziennie w samo południe pokonywał czerwony kapturek.
Minąwszy leżącą w dolinie równinę rozbrzmiewającą odgłosami tysiąca cykad i cichy, rzadki las dębowy wkroczył w rozległą przestrzeń pół i łąk. Mężczyzna idąc wydeptaną ścieżką widział na odkrytym horyzoncie zarysy dachów. Po jakimś czasie doszedł do domów rozmieszczonych na obrzeżach wsi. Strawiwszy krótką chwilę na namysł, leśniczy podszedł do niewielkiej chaty, stojącej w niewielkim oddaleniu od reszty. Rozglądając się dyskretnie wszedł na  otwartą na ogród i pole werandę. Podkradł się pod kwadratowe okienko przedzielone na krzyż dwiema listwami i nieśmiało przezeń zajrzał, przetarłszy wcześniej szybkę. W ocienionej izbie ujrzał siedzącą na krześle kobietę. Dłonie kobiety, chude i kościste spoczywały na jej pochylonej twarzy. Lekko zgarbiona, trzymała łokcie na rysujących się pod suknią drobnych kolanach.
Jej szczupłe ciało drgnęło, dłonie opadły z twarzy jak kurtyna. Leśniczy, zauważony, cofnął się gwałtownie. Nim jednak zdołał oddalić się na bezpieczną odległość, kobieta wparowała na werandę.
–    Kim jesteś? Czy widziałeś moją córkę? – zawołała zaciskając palce  na poręczy. Przechyliła się przez chybotliwą balustradkę.
Mężczyzna niemal nie zleciawszy ze schodów, zaniemówił. Jakby dla pewności cofnął się jeszcze kilka kroków, nie odrywając wzroku od stojącej na werandzie kobiety. Mimowolnym gestem dotknął ręką schowanego w kieszonce kajetu. Dodało mu to nieco pewności, gdyż odparł:
–    Jestem leśniczym, ale nie widziałem twojej córki. Dlaczego o nią pytasz?
Kobieta w odpowiedzi na to wybuchnęła płaczem.
–    Od wczoraj do mnie nie wróciła – łkała – może przenocowała u leśnej babuni?
Leśniczy złapał się za głowę. Ból wrócił, a wraz z nim coś więcej.
–    Uroczysko… – wyszeptał, a tęczówki zaczęły drgać nerwowo. – Drapieżca dorwał ofiarę.
–    Co mówisz? – zapytała kobieta, ale nie otrzymała odpowiedzi, gdyż leśniczy biegł już co sił w nogach w stronę, skąd przybył.

Jednym susem przeskoczywszy strumień, znalazł się nieopodal chatki babuni. Zatrzymał się dla złapania tchu. Gryząc wargi, przeładował sztucer. Pot ściekał mu po zaczerwienionej twarzy. Żylaste dłonie nerwowo błądziły pomiędzy lufą a kolbą. Nie czekając już na nic, wbiegł na polanę, trzymając broń oburącz i energicznie machając ramionami. Tak się zdarzyło, że akurat z chatki spokojnym krokiem wychodził Kracek. Dopiero, gdy zszedł na skromne podwórko, zauważył szarżującego na niego poczerwieniałego leśniczego. Nie rozumiejąc zachowania mężczyzny, stanął nieco oniemiały.
Leśniczy zarył butami w miękką ziemię i krzyknął:
–    Otom cię znalazł, niewyrośnięty szkodniku. Dawno już cię śledziłem!
Stojąc na rozstawionych szeroko nogach, z opartym na biodrze sztucerem mierzył w Kracka. Chłopak cofnął się instynktownie.
–    Ani kroku dalej – zawołał leśniczy gardłowo, garbiąc się nieznacznie. – Nie ujdzie ci na sucho to przestępstwo. Gdzie jest dziewczyna?
–    Jaka dziewczyna? – zapytał zdezorientowany.
–    Nie próbuj doprowadzać mnie do białej gorączki, szkaradny potworze! Mówię o dziewczynie, którą przez dłuższy czas haniebnie wykorzystujesz, a po której płacze teraz matka.
Młodzieniec pokraśniał ze złości, zacisnął pięści, aż trzasnęło.
–    Ty bezczelny podglądaczu – syknął.
–    Giń, nikczemniku!
Leśniczy wypalił z broni, po czym uderzony siłą wystrzału  fiknął kozła do tyłu. Nietknięty kulą Kracek rzucił się na leżącego mężczyznę. Po paru przepychankach wyrwał mu z rąk sztucer i odrzucił w bok.
–    Puszczaj, ratunku, morderca! – wył leśniczy, próbując unikać ciosów.
–    Ty stary wariacie, nic jej nie zrobiłem – wrzasnął rozjuszony Kracek.
Mężczyzna kopniakiem zmusił Kracka do chwilowego odstąpienia od ofensywy. Skamląc i skowycząc jak zbity pies rzucił się do ucieczki, chyłkiem podążając w stronę drzew.
–    Wariat, wariat, wariat – jak katarynka powtarzał, wspomagając się w biegu rękami, a jego głos brzmiał coraz żałośniej.
Kracek zdjął z pleców swoją starą strzelbę i mierząc krótko, oddał za uciekinierem pojedynczy strzał. Rezultatem było tylko odbijające się i wibrujące w powietrzu echo. Leśniczy zniknął w gęstwinie zawodząc i łapiąc się za głowę.
Młodzieniec odetchnął ciężko, przetarł łzawiące oczy. Za jego plecami rozległ się jękliwy odgłos starych zawiasów.
–    Kracku, wołałeś mnie? – zapytała ubrana w biały czapek, wychylona zza drzwi głowa starszej pani.
Kracek wzniósł oczy ku niebu, jakby chciał powstrzymać cisnące mu się do oczu łzy.
–    Nie, babciu, nie wołałem cię, na pewno się przesłyszałaś.
Babcia kiwnęła głową ze zrozumieniem, ale zaraz zapytała ponownie:
–    Kracku, a dlaczego ty masz taką poszarpaną koszulę?
–    To nic, babciu, po prostu się przewróciłem.
–    Czyli nic się nie stało?
Chłopak odwrócił się w stronę lasu.
–    Tak, nic się nie stało.
Zanim zawiasy odezwały się tym samym zawodzącym głosem, chłopak ukrył twarz w dłoniach.

Las rozbrzmiewał chaotycznym klekotem. Głuche odgłosy odbijały się od uśpionych drzew i narastały echem w gęstwinie. Wyzierające z pni czarne dziury zdawały połykać pojedyncze trzaski, ale tylko ich czarne gardła zachowywały ciszę. Stukot wzmagał się w każdym drzemiącym zakątku kniei. Przenikał zastygłe kłęby mgły ciążące nad różnobarwnymi mchami. Wiszące nad nimi zielone witki bezwiednie zanurzały swe cienkie główki w mlecznej topieli. Trzęsawisko i wszystko cokolwiek w nim żyło, mimo powtarzającego się hałasu, nie chciało zareagować. Klekot nie ustępował, ołowiane niebo odżyło jaskrawą feerią jutrzenki. Pierwsze poranne iskierki zalśniły na wilgotnych liściach olch porastających zbocze jaru. Poniżej rachitycznie powykręcanych gałęzi, w wgłębieniu szerokiego pnia błysnęła szkarłatem rozściełana na ziemi aksamitna szata. Wystające korzenie udrapowały jej krańce, cienie pojawiły się wzdłuż zamaszystych fałd. Rozrzucony, nieco wgnieciony w ziemię płaszcz mógł służyć jako prowizoryczne posłanie. W miękkiej ściółce wyrastającej spod lamówki pojawiły się świeże ślady. Tuż przy posłaniu rozmieszczone były nieregularnie, by wraz z oddalaniem się w stronę zbocza, nabrać coraz większego bezładu. Mimo to wyraźnie wskazywały na to, że biegnącym mógł być tylko człowiek. W połowie drogi (!)do śladów stóp dołączyły odciski rąk. Trop był krótki i urywał się na skarpie. Naderwana darń wystawała znad mchów otulających górną część parowu. Niżej była już tylko seria połamanych krzewinek i nieprzerwany ciąg zdartej wierzchniej warstwy zalegających liści. Odgłosy zdawały się oddalać. Prześwitujące przez leśne sklepienie światło rozlało się po dolince. Obłe ramiona korzeni okalających jar zalśniły jak wypolerowane. W dole spoczywało nieruchome ciało dziewczyny. Jej głowa zwrócona była profilem do ziemi. Burza długich, jasnych włosów rozrzucona w wachlarz odbijała się jaskrawo od mokrego dywanu podgniłych chwastów i poczerniałych, skarłowaciałych roślin. Na jego tle wyraźnie odznaczały się, jakby narysowane konturówką, czyste ramiona, szyja i buzia. Reszta, czyli długa, brudnobrązowa sukienka stapiała się z podłożem. Dziewczyna ani drgnęła, gdy w pobliżu odezwały się ujadające psy. Spod półprzymkniętych powiek ziały nieruchome antracytowe kule. Odkrytą skroń i ciemny łuk brwi oblał purpurą niewielki krwiak. Poniżej rosła druga plama. W okolicy piersi tkanina była mokra, a czarna tafla, w której taplał swoje smoliste ciało pękaty żuk, nie była zwykłą kałużą.
Zboczem w stronę ciała gnała sfora gończych, robiąc przy tym więcej hałasu niż zapomniane trzęsawisko było w stanie kiedykolwiek usłyszeć. Psy zatrzymały się nieopodal, warcząc i szczekając. Zaczęły nerwowo krążyć wokół jaru, lśniące płaty uszu trzęsły się przy każdym kroku. Na dobiegające z dali okrzyki zareagowały jeszcze głośniejszą salwą krótkich, urywanych odgłosów. Psy otoczyły ciało dziewczyny, podgryzając się wzajemnie po chudych piszczelach. W niezmąconą, ciemną taflę zanurzyły się różowe języki. Przekrwione ślepia taksowały sąsiadów. Z  początku nieśmiałe chłeptanie w mgnieniu oku przerodziło się w rywalizację i psy czym prędzej tarzały się w bagnie. Rozhasana wataha wypełniła dolinę swoim przekomarzaniem. Zaraz potem zjawili się zdezorientowani, pachnący prochem myśliwi. Las drzemał, tylko czarny żuczek, przebierając niezgrabnie nóżkami, dryfował na wezbranych falach krwi.

Ewa Jezierska

About the author
Ewa Jezierska
studentka kulturoznawstwa. Pasjonatka polskiej fantasy. Aktualnie mieszka w Warszawie, blisko nadwiślańskiej plaży, gdzie spędza swój czas wolny. Współpracuje z Księgarnią Warszawa oraz kolektywem fotograficznym Gęsia Skórka. Okazjonalna graczka Warcrafta i miłośniczka scrabbli.

komentarz

  1. Hmm… Muszę napisać opowiadanie kryminalne i szukam tu inspiracji, ale nie ma nic odpowiedniego dla mnie, szkoda. Wszystkie opowiadania są bardzo dobre,dla mnie za dobre… 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *