II miejsce w konkursie „Śledztwo w rękach amatora” – Szeryf z Erind

Prefektura Erind była słynna w całym Wschodnim Królestwie, trudno jednak uznać ten rodzaj sławy za powód do dumy. Powszechnie uważano ów rejon za najbardziej zapadłą prowincję, miejsce, w którym peryferia tracą swoją szlachetną nazwę, kultura i cywilizacja osiągają poziom bliski zeru, a sam diabeł rezygnuje z mówienia „dobranoc”. Najbardziej ciemnym punktem w tych pogardzanych przez prawie wszystkich stronach była karczma, która – jak wszyscy mieszkańcy Erind – miewała dni dobre i gorsze.

W dni dobre funkcjonowała jak wyszynk bardzo niskiej jakości; w dni gorsze stawała się zwykłą mordownią. Było to miejsce tak podłe, że odmawiano mu nawet prawa do posiadania własnej nazwy, a przesiadujący w nim mężczyźni chętnie udaliby się gdziekolwiek indziej, gdyby nie to, że karczma stała pośrodku pustkowia, a pogoda w tych stronach bywała kapryśna. Żadna kobieta nie mogła przestąpić progu karczmy, by nie zostać odsądzoną od czci i wiary, a ponieważ zarobki w Erind były nieatrakcyjne nawet dla najtańszych kobiet lekkich obyczajów, karczma stała się przytuliskiem samotnych, steranych życiem, zdesperowanych, ponurych mężczyzn. Podróżni omijali to miejsce wielkim łukiem.

Padało już od trzech dni i trzech nocy, kiedy w karczmie pojawił się zakonnik. Na zewnątrz lało niemiłosiernie. Noc była nie tylko czarna jak atrament, ale i jak on mokra. Kiedy drzwi otworzyły się z głośnym hukiem i ukazała się w nich zakapturzona postać, wszystkie oczy, na chwilę wyrwane z ponurego zamyślenia, zwróciły się w jej stronę. Zakonnik wtoczył się do środka, człapiąc starymi chodakami, z których wylewała się woda – brudna, prawie czarna, nie wiadomo, czy dlatego, że kapłan wdepnął po drodze w błoto, czy też dlatego, że deszcz zmył z jego stóp gromadzony tam od tygodni szlam i kurz.

Otrząsając się z wilgoci jak wielki chudy pies, zakonnik zsunął z głowy kaptur i przy ogłuszającej ciszy, nie zwracając uwagi na utkwione w nim nieprzyjazne spojrzenia, zatoczył się prawie wesoło w stronę baru, za który służył dość długi, lecz krzywy i z założenia brudny stół.

– Obcych nie obsługujemy – warknął wąsaty barman.
– A obsługujecie może przyjaciół swoich przyjaciół? – zapytał zakonnik, wysypując na ladę kilka złotych monet. – Bo tego o, tu – wskazał na podobiznę umieszczoną na jednej z monet – Tego chyba znacie, prawda?
– Polej mu, Jinks – odezwał się nagle jakiś głos z głębi ciemnej izby. – Ja go kojarzę. To Rafael Gabriel, objazdowy klecha, zagląda w te okolice raz na rok, a co ukwestuje na rzecz zakonu, to zaraz przepije.

Po sali rozszedł się szmer świadczący o tym, że i inni bywalcy karczmy przypomnieli sobie postać zakonnika.
– Dzięki ci, bracie Aaronie, za wspaniałe referencje – mruknął Rafael Gabriel z uśmiechem, wznosząc do góry napełniony po brzegi żółtą spienioną cieczą kufel postawiony przed nim przez Jinksa.
Wszyscy przyglądali się uważnie, jak zakonnik, nie odrywając kufla od ust, bez najlżejszego drgnięcia powieki, wypija jego zawartość do dna. Gdy skończył, wytarł usta w mokry od deszczu rękaw habitu i powiedział:

– Smak i zapach szczyn ledwo wyczuwalne. To pewnie najlepsze piwo w tej części Erind.
Barman już otworzył usta, by się odciąć, kiedy zakonnik rzucił na stół kolejną garść monet i powiedział:
– Kolejka dla wszystkich.

Pomruk zadowolenia, jaki poniósł się po izbie, skutecznie uciszył barmana, który zaczął napełniać kufle i szklanice.
– Dokąd zmierzasz, klecho? – zapytał Aaron, siadając przy barze i siorbiąc piwo, nie zważywszy nawet, że jego gęsta broda pokrywa się pianą. Sądząc po wyglądzie tej brody, piana z piwa nie była jedyną rzeczą, której w ostatnim czasie zdarzyło się po niej spłynąć. Patrząc na nią, można było jedynie mieć nadzieję, że Aaron, który był pasterzem, bardziej dba o wygląd swoich owiec i kóz niż o swój własny wizerunek.

– Do Ingmaru.
– Powodzenia – roześmiał się łysiejący grubas siedzący przy jednej z ław w towarzystwie trzech młodszych grubasów, zapewne jego synów. – Ingmarianie nienawidzą klechów tak bardzo, jak uwielbiają gzić się, z czym popadnie. Nie uzbierasz nawet na jedno piwo.
– No to mam problem, Kinksie, prawda? – odpowiedział Rafael, chwiejąc się lekko, jakby drugie wypite piwo osłabiło jego odporność. – Ale wy macie, zdaje się, większy.
– Co masz na myśli? – zapytał szybko Aaron, kierując na Rafaela uważne spojrzenie.
– Byłem trzy dni temu u prefekta Erind. Opowiadał mi o was, kmiotki. O tym, jak zajeżdżacie swoje nędzne szkapy, jak chlejecie cały boży dzień i noc, bijecie swoje żony, nie chcecie posyłać dzieci do szkół. I o tym, że zabiliście swojego szeryfa.

W karczmie zapanowała pełna napięcia cisza.
– Co też opowiadasz, księdzu głupi – zaskrzeczał mały, chudy człowieczek zasłonięty do tej pory plecami Kinksa. – Nasz szeryf żyje. Tu se siedzi – chudy wskazał na swojego towarzysza, prawie tak długonogiego i chudego jak sam Rafael Gabriel.
– To, jeśli się nie mylę, jest młody Olinks, zastępca szeryfa – odpowiedział Rafael, mrużąc oczy, jedno zielone, drugie niebieskie, jakby miał problemy z widzeniem. – I nie powinien tu siedzieć, tylko szukać zabójcy.
– Zamknij się, głupi klecho – warknął Olinks.
– Przyjacielu – powiedział Rafael Gabriel głosem chłodnym, prawie trzeźwym. – To nie ja jestem twoim problemem. Prefekt Ekatelinks wysyła do was księcia Linnamèna.

Olinks rozdziawił usta. Po izbie rozszedł się szmer.
– Dlaczego szanowny prefekt miałby wtajemniczać w swoje plany takiego cudzoziemskiego pijaczynę jak ty? – zapytał Aaron, grzebiąc pulchnymi, brudnymi palcami w swojej brodzie.
– Wcale tego nie zrobił – odparł Rafael Gabriel, wracając do swojego kufla. –

Wszyscy w Pal-Erind o tym wiedzą. Prefekt nie robi z tego żadnej tajemnicy. Jest bardzo zadowolony, że wkrótce rozwiąże sprawę, która plami jego honor.
– Gówno, nie honor! – sapnął Jinks. – Prefekt szcza na nas ciepłym moczem od czasu, gdy wsiadł na stołek. Nie wie, jak tu się żyje. Jeśli myśli, że jakiś nortański paniczyk coś wskóra, to jest głupszy niż myślałem. Niech się nie zdziwi, gdy przywiozą mu Linnamèna w kawałkach.
– Ta, będzie musiał je poskładać jak dziecinną układankę, żeby zoczyć, czy odesłalimy mu wszystkie kawałki, zanim wyśle je do Nort – zaśmiał się chudy.
– Klitalinks już się ślini na najlepsze kąski – Kinks wyszczerzył żółte zęby w obrzydliwym uśmiechu, a Klitalinks zawtórował mu piskliwym chichotem.
– Prefekt liczy na to, że tak właśnie będziecie myśleli – powiedział Rafael Gabriel poważnie, choć jego głowa na długiej szyi chwiała się już mocno. – Takie kmiotki jak te wsioki spoza miasta, myśli sobie, nie znają świata, nie umieją czytać ani pisać, nie gadają z obcymi. Skąd mogliby wiedzieć, co Linnamèn zrobił w Kalind?

– Co takiego Linnamèn zrobił w Kalind? – zapytał Aaron obojętnie po krótkiej chwili ciszy.
Rafael Gabriel, jakby tylko czekał na okazję, zaczął opowiadać:
– Kalind to miłe miejsce. Trochę przypomina te okolice. Cisza, spokój, ciężko pracujący ludzie. W lecie jest tam całkiem ładnie. A raczej było ładnie, bo po tym, co się stało, Kalind równie dobrze można byłoby wymazać z wszystkich map. Chłopi z Kalind zajmowali się hodowaniem koni. Uczynili z tego prawdziwą sztukę i stali się dzięki temu sławni. Dobry Bóg wie, że nie była to łatwa praca. Od świtu do ciemnej nocy trzeba było chodzić wokół zwierząt, doglądać ich, karmić, tresować. Wieczorami chłopi z Kalind lubili odpoczywać w miejscu prawie tak uroczym jak to, w którym się teraz znajdujemy. Pili piwo, rozmawiali o życiu i o koniach oczywiście. Setki, a może nawet tysiące dni minęły w ten sposób od założenia osady. Aż tu któregoś wieczoru drzwi gospody otwarły się i stanął w nich Linnamèn. Podszedł do baru i jak gdyby nigdy nic zamówił piwo. Posiedział trochę, posłuchał rozmów, grzecznie postawił jedną czy dwie kolejki i odszedł. Następnego dnia to samo: Linnamèn przyszedł do gospody, zamówił piwo, siedział i patrzył na obecnych. Podpytywany przez bywalców baru, opowiadał spokojnie, ale krótko, nie wdając się w szczegóły, o tym, że zwiedza okoliczne stadniny, chcąc kupić tego czy tamtego konia. I rzeczywiście odwiedził kilka stadnin, porozmawiał z ich właścicielami, zadał kilka niezobowiązujących pytań, może nie takich, jakie zadałby ktoś chcący kupić konia, ale też niebudzących podejrzeń. Kiedy siódmego dnia Linnamèn znowu pojawił się w gospodzie, nikt nie zwracał już na niego szczególnej uwagi. Przynajmniej do momentu, kiedy za jego plecami nie pojawił się szeryf Kalind z wszystkimi swoimi zastępcami. „Pozdrowienia od króla Kapilanksa” – powiedział Linnamèn. – „Władca Wschodniego Królestwa bardzo sobie ceni wierzchowce z Kalind. Żałuje tylko, że mieszkańcy tego regionu nie są tak dobrze ułożeni jak one. Król wie, że od pięciu lat działa tu szajka przemycająca drogocenne rumaki za granice kraju, do Nort i Ingmaru, bez odprowadzania podatków do skarbu państwa. Przysłał mnie tutaj, abym pomógł mu ukrócić ten proceder. Jeśli członkowie szajki ujawnią się dobrowolnie, osada zostanie ocalona. Jeśli nie, wyślę do więzienia nie tylko głównych winnych, ale i ich pomocników, od żon po chłopców stajennych, a król zamknie wszystkie stadniny i odda konie pod opiekę swoich wiernych sług z Piklind”.

Musicie wyobrazić sobie, z jakim niedowierzaniem mieszkańcy Kalind słuchali Linnamèna – mówił Rafael Gabriel po chwili przerwy na wychylenie kolejnego kufla, podsuniętego przez Jinksa bez wcześniejszej zapłaty. – Ich pierwszym błędem było to, że nie wzięli pogróżek Linnamèna na poważnie. W końcu od tylu lat strzegli swojej tajemnicy, że byli przekonani, iż obcokrajowiec, którego trzymali na uprzejmy dystans, w ciągu tygodnia nie zdołał niczego się dowiedzieć. Uznali, że Linnamèn blefuje. Ich drugim błędem było to, że w ogóle zaczęli z nim tego wieczoru rozmawiać. Prawie śmiejąc się, odpowiadali na jego pozornie niezwiązane ze sprawą pytania, nie wiedząc, że wchodzą w okropną pułapkę. Linnamèn śmiał się z nimi, jakby dziwiąc się samemu sobie, że może zadawać tak idiotyczne pytania: „Ile źrebiąt urodziła ta lub tamta klacz?”, „Czy w tej i tamtej stadninie nie zabrakło nigdy owsa?”, „Czy grzywę tej klaczy podcinał jej właściciel, czy jego żona?”. Potem jednak, nadal uśmiechając się, zaczął zadawać inne pytania. „Czy ty, Jinksie” – Rafael Gabriel spojrzał na barmana – „nie odłożyłeś w Zachodnim Wschodniokrólewskim Banku dziesięciu tysięcy, nie wykazując źródła tych oszczędności?”. „Czy ty, Kinksie” – zakonnik wycelował długim palcem w grubasa, który drgnął lekko – „nie obiecałeś swojej długoletniej kochance, że już wkrótce zgromadzisz dobra tak wielkie, że będziesz mógł uciec od swojej żony?”. „A ty, Pantalinksie” – kapłan spojrzał na jednego z młodzieńców siedzących nieco w tyle – „Czy nie ukrywasz u siebie w domu źrebięcia, które twój pan kazał ci przechować z zamiarem sprzedania go potem Ingmarianom?”. „I czy ty, Aaronie” – Rafael Gabriel spojrzał w oczy siedzącego obok niego brodacza – „Czy nie spotkałeś się w Norcie z człowiekiem o imieniu Kletus, który nabył od ciebie nielegalnie cztery klacze czystej kalindzkiej krwi?”.

Jak się okazało, w ciągu całego tygodnia Linnamèn działał bardzo szybko. Podczas wieczorów spędzonych w gospodzie nasłuchiwał plotek i półsłówek, które pozwoliły mu zorientować się, kto z kim jakie interesy prowadzi. W ciągu dnia uważnie oglądał okoliczne stadniny i kontaktował się ze strażą graniczną Nort, szukając miejsca, w którym konie przerzucane były przez granicę. Zdziwilibyście się, z jaką łatwością potrafił ze strzępów informacji odtworzyć jakieś wydarzenie. Świadkowie twierdzili, że przesłuchanie nie trwało dłużej niż piętnaście minut, a Linnamèn już zdołał wykazać winę połowie osób zgromadzonych w gospodzie. Wtedy mieszkańcy Kalind popełnili swój trzeci, śmiertelny błąd. Sądząc, że Linnamèn ma niewielkie wsparcie, a zastępcy szeryfa nie będą chcieli strzelać do swoich, uznali, że z łatwością zabiją Nortanina, rozwiązując wszystkie swoje problemy. Linnamèn był jednak szybszy. Zastrzelił pięciu, zanim ci zdążyli sięgnąć po broń, a barmanowi, któremu prawie się to udało, przygwoździł prawą dłoń do baru srebrnym sztyletem. – Słysząc te słowa, Jinks skrzywił się boleśnie. – Wtedy to do środka wpadła królewska straż celna. Widzicie, Linnamèn nie był tak głupi, by iść do gospody tylko z ludźmi miejscowego szeryfa. Rozpętała się rzeź. Kule latały we wszystkich kierunkach, ale Linnamèn niewiele sobie z tego robił. Kiedy skończyły się mu kule w rewolwerze, ciął niemiłosiernie swoim ostrym sztyletem, nigdy jednak tak, by zabić. Mówią, że jednego pozbawił całej dłoni, innemu przedziurawił udo, a trzeciemu odciął ucho i kawał nosa. Z resztą poradzili sobie ludzie króla.

Podobno na koniec Linnamèn zaaresztował szeryfa Kalind, udowodniając mu, że wiedział o działalności szajki i przymykał na nią oczy za pokaźne łapówki. Król spełnił resztę gróźb Linnamèna, o czym możecie się przekonać, jeśli tylko kiedykolwiek będzie przejeżdżać obok Kalind. Nie znajdziecie tam nic prócz pustych pól i ruin gospodarstw.

Kiedy Rafael skończył swoją opowieść, przez długą jeszcze chwilę oczy wszystkich były utkwione w jego chwiejącej się na stołku postaci.
– Linnamèn słynie ze sprytu – powiedział w zamyśleniu Aaron.
– Dyć to czarownik – pisnął Klitalinks. – Mówią, że przestaje z wampircami i wilkołekami, a one mądre są bestie.
– Księżniczka Liln z Ingmaru wystawiła mu glejt na przekraczanie granic jej państwa bez niczyjej wiedzy – dodał Kinks. – Podobno drobnym drukiem napisano tam, że Linnamèn może zabijać kogo i kiedy chce.
– Lisensja na zabijanie, tak to zwą – szepnął Klitalinks.
– Jednego nie rozumiem, księże – odezwał się nagle jeden z młodzieńców, który do tej pory nie zabrał głosu. – Pomagając królowi w Kalind, Linnamèn mógł liczyć na wielką zapłatę. Nawet jeden wierzchowiec stamtąd uczyniłby go bogaczem. Czym jednak mógł kupić jego usługi prefekt Erind?
Rafael Gabriel odwrócił się wolno i przez chwilę próbował skoncentrować swój niepewny wzrok na miejscu, z którego przemawiał młodzieniec.

– Dlaczego myślisz, że Linnamèn pracuje za pieniądze? Nie jest jakimś tam śledczym. Jest księciem Nort!
– Podobno wygnano go z tamtejszego dworu – przypomniał trzeźwo młodzieniec. – Mówią, że nie ma w swojej ojczyźnie nawet kawałka ziemi, na której mógłby położyć głowę do snu.
Zakonnik pokręcił głową.

– Odziedziczył sporo po swojej matce, która była Lid-urką. Król Nort, Glibannèn, bardzo chciałby przejąć jego spadek, nie może tego jednak zrobić, bo prawo Lid-ur pozwala dziedziczyć tylko naturalnym dzieciom, a Glibannèn miał inną matkę. Linnamèn często podejmuje się różnych zadań z dziwnych powodów. Podobno księżniczkę Liln poprosił o ingmariańską dokładną mapę nieba, kiedy pomógł jej dwa lata temu w pewnej bardzo trudnej sprawie. Z kolei od wieśniaków z Loch Scarland zażądał jedynie dwóch zębów Żabibrzucha, rzecznego potwora. Nie wiem, co obiecał mu prefekt Erind, ale podejrzewam, że ma to jakiś związek ze starożytnymi przedmiotami, jakie wy, kmiotki, znajdujecie czasem w ziemi i wyrzucacie, podczas gdy w Ingmarze przechowuje się je w muzeach.

– Kiedy Linnamèn może tu przybyć? – zapytał Aaron.
Zanim skończył wypowiadać te słowa, drzwi gospody otwarły się po raz kolejny tego wieczoru z głośnym jękiem. Wszyscy w karczmie podskoczyli, a zaraz potem cały las uzbrojonych w rewolwery rąk skierował się na drzwi.
– Olaboganiestrzelać! – zawołał od progu jakiś przerażony głosik.
– Ach, to ty, Ipenfiksie – powiedział Jinks, a z piersi zgromadzonych w karczmie mężczyzn wydobyło się zbiorowe westchnienie ulgi.
Do wnętrza wpadł niski tęgi człowieczek – sądząc po stroju i otaczającym go intensywnym zapachu, miejscowy weterynarz. Widać było, że musiał biec całą drogę, bo nie mógł złapać tchu. Kiedy wreszcie mu się to udało, powiedział:
– Linnamèn tu jedzie. Wracam właśnie z Pal-Erind. Spodziewają się go tam lada chwila.

W karczmie zawrzało. Aaron, zrywając się ze swojego miejsca, zawołał:
– Chłopy, chłopy, uciszcie się! Mamy czas, by się zastanowić. Nawet jeśli tego czasu nie jest wiele, to zawsze lepiej, że w ogóle jest.
Stopniowo wszystkie szmery ucichły.
– Jeśli jest sam, zabijemy go – powiedział Olinks, blady jak śmierć. – I wrzucimy ciało do jakiejś starej suchej studni. Takiej jak ta za karczmą, do której wpadła raz koza Aarona.
– Głupi! – żachnął się Aaron. – Wtedy już na pewno prefekt nie da nam spokoju. Skoro wszyscy wiedzą, że Linnamèn zmierza w te strony, tutaj będą go szukać. Chcesz na nas ściągnąć uwagę samego króla?
– Więc nie będziemy z nim gadać – odparł Olinks, kurcząc się lekko.
– Nie słyszałeś, co powiedziałem? – zapytał Rafael Gabriel. – Nie musisz z nim gadać, wystarczy, że pozwolisz mu słuchać. Poza tym na pewno będzie miał jakichś pomocników. Kto wie, może przyśle ich tutaj, zanim sam się pojawi.
– Słyszeliście? Kiedy pojawi się Linnamèn, nie można przy nim rozmawiać – zawołał Kinks. – I przyuczcie swoje baby, by też się nie odzywały.
– A skąd będziesz wiedział, że to Linnamèn? – zapytał Ipenfiks. – Ktoś wie, jak on wygląda?

Pomruk rozczarowania rozszedł się po izbie.
– Dobra, od dzisiaj nie gadamy przy nikim obcym – zmodyfikował swój plan Kinks. – W ogóle nie wpuszczamy do osady nikogo obcego.
– Nigdy nie wpuszczamy nikogo obcego – powiedział Jinks, wzruszając ramionami.
– Nie? – zdziwił się Rafael Gabriel. – Nie wszystkich was widziałem tutaj rok temu podczas mojej ostatniej wizyty.
Spojrzenie zakonnika spoczęło na młodzieńcu, który wcześniej dopytywał się o Linnamèna. Ciemnowłosy chłopak spochmurniał i rzucił zakonnikowi ponure spojrzenie.
– Ech, to tylko Rem, syn mojej kuzynki – zaśmiał się Ipenfiks.
– Uderzające podobieństwo – mruknął Rafael Gabriel z uśmiechem. Nawet siedząc, dwudziestoparoletni Rem sprawiał wrażenie znacznie wyższego i szczuplejszego od tęgiego malutkiego weterynarza w więcej niż średnim wieku.

– Rodzice mu pomarli – kontynuował niezrażony Ipenfiks. – Przybłąkał się tu dwa miesiące temu. Chciałem go pogonić, ale okazało się, że zna się na koniach i krowach. Przyuczam go do zawodu. Mam w okolicy zbyt wiele zwierząt do doglądania, więc przydaje się ktoś, kto może zaradzić na chore kopyta i pomóc przy cielących się krowach.
– Chłopak ma silne ręce, pracuje za samą strawę, nie odzywa się, gdy nie trzeba i trzyma się z daleka od naszych córek – dodał Jinks.
– Temu akurat trudno się dziwić – mruknął Rafael Gabriel do siebie, krzywiąc się z odrazą. Głośno powiedział:
– Chodzi mi o to, że teraz musicie bardziej uważać. Linnamèn wie, że pewnie zostaniecie ostrzeżeni. Nie przyjedzie tutaj z pompą. Może się pojawić jako podróżnik, poszukiwacz antyków, a nawet zakonnik.

– Co zatem nam radzisz, klecho? – zapytał Aaron.
– Wyprzedzić go – odpowiedział Rafael Gabriel. – Na waszym miejscu spróbowałbym szybko znaleźć winnego śmierci szeryfa. Kiedy Linnamèn przyjedzie, powiecie mu, że rozwiązaliście sprawę i przekażecie w jego ręce winowajcę. Nie będzie miał wtedy nic do gadania.
– Mówi tak, jakby było to proste – potrząsnął głową jeden z synów Kinksa.
– To wasza jedyna szansa. Wszyscy jesteście podejrzani. Wystarczy na was spojrzeć. Ty – Rafael Gabriel spojrzał na Aarona – Ty jesteś odrażający. Ty – wskazał na Klitalinksa – głupio się śmiejesz. A ciebie – skinął na Jinksa. – Ciebie się boję. Jeśli Linnamèn znajdzie zabójcę, wasza osada zostanie zaorana do gołej ziemi.

– Myślę, że Rafael ma rację – powiedział Ipenfiks. – Musimy spróbować.
– Szeryfa zabiły strzygi, upiory z bagien! – krzyknął Olinks. – Nie zostawiły nawet jednej kosteczki, tylko strzępki pokrwawionych ubrań, trochę włosów i zdartej skóry. Niech Linnamèn szuka sobie strzygi, jeśli taki mądry!
– W tej okolicy nie ma żadnych strzyg i upiorów, mówiłem wam to już tysiąc razy – powiedział cierpliwie Ipenfiks. – A wy doskonale wiecie, że to człowiek musiał zabić szeryfa. Miał w okolicy dostatecznie wielu wrogów – dodał ponuro.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie cicho odezwał się Rem:
– Może pomogłoby, gdybyśmy wiedzieli, kto widział go ostatni?
– Żywego? – zapytał Kinks. – Chyba cała osada. Narobił wówczas mnóstwo szumu, pamiętacie? – zgromadzeni zamruczeli na znak, że pamiętają. – To było dwa miesiące temu…
– Dwa miesiące, tydzień i cztery dni temu – uściślił Olinks.

– Szeryf urżnął się wtedy jak trza – dodał Klitalinks.
– Był pijakiem? – zapytał Rafael Gabriel z profesjonalnym zainteresowaniem.
– Nie, prawie nie tykał piwa – odparł Jinks. – Tamtego dnia jednak schlał się jak świnia. Tuż przed wieczorem, gdy wszyscy wracali do domów, wylazł ze swojego domu i zaczął wymyślać każdemu, kogo spotkał na drodze.
– Zawsze uważał się za kogoś lepszego – powiedział Kinks. – Zachowywał się tak, jakby nie był jednym z nas. A przecież urodził się w Erind jak my wszyscy.
– Tamtego dnia straszył baby, mierząc do nich z rewolweru – kontynuował Jinks. – Gadał, że powystrzela nas wszystkich, a potem nas powiesi, by kruki rozdziobały resztę.
– Ktoś próbował go powstrzymać? – zapytał Rafael. Odpowiedział mu ponury śmiech.
– Może i był pijany, ale strzelać nadal potrafił – odpowiedział Olinks.
– I nie był w nastroju do negocjacji – dodał Ipenfiks.

– Co doprowadziło go do takiego stanu? – pytał dalej Rafael.
Wszyscy, za wyjątkiem Rema, pospuszczali głowy. Nikt nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie.
– Co mu takiego zrobiliście, kmiotki? – zapytał ze śmiechem Rafael.
– Taka tam… głupota – zamruczał Klitalinks.
– Pozamykał wszystkie bimbrownie – powiedział wreszcie Jinks. – Porozbijał nawet sprzęt tych, którzy pędzili tylko na własny użytek. Powiedział, że alkohol należy kupować w stolicy. I płacić wysoką koncesję.

– To było… nie do przyjęcia – wyjaśnił Ipenfiks. – Tutejszych nie stać na miastowe wino czy piwo. Kiedy następnego ranka wszyscy obudzili się z kacem i zobaczyli, że nie mają czym tego kaca zaleczyć, popularność szeryfa jeszcze bardziej zmalała. W odwecie postanowili zabrać szeryfowi coś, co było dla niego szczególnie cenne.
– Czyli? – dopytywał się Rafael.
– Psi – pisnął Klitalinks.
– Co?
– Psy! – poprawił Klitalniksa Ipenfiks. – Szeryf hodował psy. Był ich wielkim miłośnikiem.
– Kochał te bestie bardziej niż ludzi – mruknął Kinks. – Co nie było trudne, bo ludzi nienawidził.
– Rozumiem – powiedział Rafael. – Zabiliście więc jego psy. Wszystkie?
– Co do jednego – powiedział Ipenfiks, podczas gdy reszta znowu pospuszczała głowy. – Szeryf Palinteks wezwał mnie na miejsce. Nie był to piękny widok.

– Czyj to był pomysł?
– Obawiam się, że mój – odpowiedział Ipenfiks. – Podsunąłem tę myśl Kinksowi i Jinksowi. Nie sądziłem, że zechcą ją zrealizować. Sam nie skrzywdziłbym żadnego zwierzęcia.
– A szeryf? Szeryf wiedział, kto to zrobił?

– Było mu to chyba obojętne. Wiedział, że ma przeciw sobie całą osadę, uznał więc pewnie za winnych nas wszystkich. Widzisz, szeryf uważał, że musi trzymać nas twardą ręką. Jeśli tylko coś, jego zdaniem, było sprzeczne z najgłupszymi nawet przepisami, karał nas nieproporcjonalnie do winy. Nakładał grzywny tak wysokie, że niektórzy musieliby spłacać je latami. Zatrzymywał pracowników w areszcie za drobne wykroczenia, pozbawiając ich możliwości zarobienia kilku dniówek, z których utrzymywali rodziny. Wchodził do naszych domów i przeszukiwał je bez uprzedzenia, prawda, Aaronie? Zabronił nawet kobietom prać bieliznę w rzece, bo uznał to za zanieczyszczanie królewskich wód gruntowych. Kinks ma rację – szeryf nie miał litości dla nikogo, kochał tylko swoje psy. Gdy te zostały zabite, poczuł się pewnie tak, jakby stracił rodzinę. Dlatego tak dziwnie się zachowywał. Ale nikogo wtedy nie skrzywdził. Postrzelał trochę do płotów, postraszył kobiety, zwymyślał mężczyzn i odszedł w stronę bagien. Pomyśleliśmy, że zasnął na pustkowiu.

– I nikt więcej żywego go nie widział? – zapytał Rafael.
Zebrani pokręcili głowami. Wtem odezwał się Rem:
– A żona Kinksa?
Wszyscy spojrzeli na niego, więc szybko wyjaśnił:
– Jeśli szeryf szedł na bagna, musiał mijać dom Kinksa. Był wczesny wieczór, więc jego żona na pewno siedziała na ganku, obierając ziemniaki na kolację. Robi tak każdego dnia.
– Słusznie – przytaknął Ipenfiks. – Więc jak, Kinksie?
– Kto by tam słuchał baby – mruknął Kinks, mocno niezadowolony. Ponieważ wszystkie spojrzenia były w nim utkwione, wreszcie westchnął i odparł:
– Nie widziała go. Nawet powiedziała, że to dziwne. Jakby szeryf szedł na bagna inną drogą.

– Nie ma innej drogi – odpowiedział Jinks. – Ale to nad bagnami znaleźliśmy jego resztki.
– My? Czyli kto? – dopytywał się zakonnik.
– Ipenfiks i ja.
– Następnego dnia, kiedy szeryf nie pojawił się w osadzie, a jego psy nadal leżały niepogrzebane, pomyślałem, że warto go poszukać – wyjaśnił Ipenfiks. – Widziałem, w którą stronę poszedł, więc udałem się w tym kierunku. Po drodze spotkałem Jinksa, a on postanowił pójść za mną. Dotarliśmy tam i znaleźliśmy… resztki. Nie jestem lekarzem, ale z ilość krwi i ze stanu ubrań wynikało, że szeryf musiał zginąć straszną śmiercią. Wyglądało to tak, jakby został rozerwany na strzępy. Ubrania nie były pocięte nożem – one były podarte.

– Mówię wam, że to była strzyga! – zawołał Olinks.
– A ten znowu swoje – mruknął Ipenfiks, odwracając się plecami do zastępcy szeryfa.
– Zakładając, że jednak nie była to strzyga, kto mógł chcieć zabić szeryfa? – zapytał zakonnik.
– Źle postawione pytanie – odparł Ipenfiks. – Zabić chciał go każdy. Wszyscy, których tutaj widzisz, nienawidzili Palinteksa. Nie ma osoby, której nie zaszedłby za skórę. Odpowiednio postawione pytanie brzmi: kto rzeczywiście to zrobił?
– I nikogo nie da się wykluczyć z grona podejrzanych? – dopytywał się Rafael.
– Można wykluczyć Rema – odparł weterynarz. – Przyszedł do osady cztery dni później.
– Co nie znaczy, że nie mógł znać szeryfa – odpowiedział zakonnik, zerkając nieufnie na Rema.
– Nie znałem – odpowiedział Rem spokojnie, odwzajemniając spojrzenie Rafaela. – A cztery dni przed przybyciem do osady byłem w Kal-Erind. Widziało mnie tam sporo osób.
– A więc miałem rację – powiedział Rafael. – Prawie wszyscy jesteście podejrzani.

Obecni milczeli, wpatrując się ponuro w pokryte pianą dna swoich kufli.
– Nie uda nam się – powiedział wreszcie Jinks. – Popatrz na nas, księże. Harujemy na roli. Większość z nas nie umie czytać. Nie damy rady ustalić, kto zabił szeryfa.
– Damy radę – powiedział niespodziewanie po kolejnej chwili ponurego milczenia Rem. Coś w jego głosie przykuło uwagę obecnych.
– Chłopcze, ciebie nawet tutaj wtedy nie było – powiedział Ipenfiks łagodnym, niemal ojcowskim tonem. – Z nas wszystkich ty jeden możesz być spokojny o swoją skórę.

– Pracuję z wami i jem wasz chleb – odpowiedział Rem. – To także moja sprawa. – A potem powtórzył:
– Damy radę. Musimy się tylko do tego odpowiednio zabrać.
– Niby jak? – prychnął niecierpliwie Kinks. A Rem odpowiedział najspokojniej w świecie:
– Po kolei.
***
Przygotowania zajęły im trochę czasu, może więcej niż trzeba, głównie dlatego, że nie wszyscy widzieli sens w podejmowaniu próby wyjaśnienia tajemnicy śmierci szeryfa. Na dodatek, kiedy przestawiali stoły tak, by pośrodku izby znalazła się spora część odkrytego klepiska posypanego piaskiem, Rafael Gabriel usnął i niespodziewanie zwalił się z hukiem pod ladę. Ponieważ nie dało się go dobudzić, Ipenfiks i Rem musieli przenieść mamroczącego coś pod nosem zakonnika na jedną z odsuniętych ław, gdzie ułożyli go w pozycji, która mogła go przez jakiś czas chronić przed bolesnym upadkiem.

Na odsłoniętym klepisku Rem narysował mapę osady, uwzględniającą domy wszystkich zebranych, a także szeryfa, najważniejsze punkty orientacyjne, drogi prowadzące do Pal-Erind i Kal-Erind oraz oczywiście bagna. Przy tych ostatnich dorysował znak „X” w miejscu, w którym znaleziono szczątki Palinteksa.

– Najpierw dobrze byłoby ustalić, kiedy i gdzie naprawdę zginął szeryf – powiedział Rem. – Żona Kinksa nie widziała go, kiedy szedł na bagna, więc albo w ogóle tam nie poszedł, a morderca przeniósł tam jego szczątki, albo poszedł tam później, czyli w nocy lub nad ranem. Jak wyglądało miejsce, w którym znaleźliście ślady? – zwrócił się do Ipenfiksa i Jinksa.
– Normalnie, jak skraj bagien – powiedział Jinks, wzruszając ramionami.
– Chodzi mi o to, czy było tam coś niezwykłego. Ipenfiks mówi, że szeryf musiał zostać rozerwany na strzępy. Ten typ śmierci nie jest chyba łagodny, można byłoby oczekiwać po nim rozwleczonych szczątków, śladów walki, czegoś, co zmieniłoby otoczenie…

– Teraz, kiedy to mówisz… – zastanowił się Ipenfiks. – Wydaje mi się, że niczego takiego nie widzieliśmy, prawda Jinksie?
– Prawda. Nawet trawa nie była specjalnie pognieciona. Ubrania po prostu tam sobie leżały.
– A rewolwer? – zapytał Rem. – Mówiliście, że szeryf opuścił miasteczko z rewolwerem w ręku. Nie było go jednak razem ze szczątkami, prawda?
– Nie było – przyznał Olinks. – Może strzyga… Albo morderca – poprawił się pod wpływem spojrzenia Ipenfiksa – wrzucił rewolwer do bagien?
– Ani strzyga, ani dzikie zwierzę nie zabrałoby rewolweru – powiedział Rem. – Zrobiłby to jednak człowiek, który bałby się, że szeryf może tego rewolweru użyć. Pozostaje jeszcze kwestia znalezionych ubrań. Mówiliście, że były zakrwawione. Ale jak? Były na nich smugi, rozbryzgi, plamy…?

– Jakie to ma znaczenie? – westchnął zniecierpliwiony Jinks.
W odpowiedzi Rem wziął stojący w pobliżu kufel piwa i chlusnął jego zawartością na klepisko. Alkohol zaczął wsiąkać w piasek, pozostawiając ciemniejsze i jaśniejsze smugi.
– W miejscach bezpośrednich ran ubrania powinny być bardziej nasiąknięte krwią – wyjaśnił Rem. – Ściekająca krew powinna pozostawić w pobliżu nich plamy, a dalej same smugi.
– Nie było plam i smug – powiedział Ipenfiks, kręcąc głową. – Ubrania były pokryte olbrzymią ilością krwi w sposób jednorodny. Tak jakby… ktoś wyprał je we krwi.
– Czyli morderca zabił szeryfa gdzieś indziej, nie nad bagnami, a następnie zanurzył w jego ranach ubrania i podrzucił je na bagna? – bardziej zapytał, niż stwierdził Aaron.
– W ten sposób upozorował śmierć spowodowaną atakiem dzikiej bestii – powiedział Ipenfiks. – Nie wiemy zatem nawet, gdzie szeryf zginął.

– Jest jeszcze jedna wątpliwość – dodał Rem. – Nie możemy być pewni, że krew na ubraniach była krwią szeryfa. Zastanówcie się – wyjaśnił, gdy wszyscy spojrzeli na niego w osłupieniu. – Jak głębokie rany trzeba zadać człowiekowi, by móc potem unurzać we krwi całe ubrania? Taka zbrodnia musiałaby być wyjątkowo niepraktyczna: wszędzie pełno krwi, śladów, które trudno zatrzeć. A przecież zabójcy zależało na odciągnięciu uwagi od właściwego miejsca zbrodni, skoro zadał sobie trud, by upozorować atak dzikiego stworzenia.

– Myślisz, że szeryf nie zginął rozszarpany? – prychnął Aaron. – Skoro to nie jego krew, może szeryf nadal żyje, co?
– Jestem pewny, że szeryf nie żyje – odpowiedział Rem poważnie. – Nie wierzę jednak, że umarł nad bagnami. Myślę, że zabił go ktoś, kto posłużył się bardziej dyskretną metodą.
– Skąd zatem krew? – zapytał Ipenfiks. – Ktoś musiałby zarżnąć jakąś świnię albo krowę, a w tych stronach takie rzeczy nie przechodzą niezauważone.
– Zabójca mógł też skorzystać z krwi, która została wcześniej rozlana – powiedział Rem.

– Psy – szepnął Jinks, a Rem pokiwał głową.
– Co się stało z martwymi psami? – zwrócił się do Ipenfiksa.
– Zakopałem je zaraz po tym, jak znaleźliśmy szeryfa.
– Cholera jasna, wiemy teraz jeszcze mniej niż na początku – powiedział Jinks. – Nie wiemy ani gdzie, ani kiedy, ani jak umarł szeryf. Nic nie wiemy!

– Nie? – zdziwił się Rem. – Spójrzcie tutaj – wskazał na mapę osady. – Szeryf wyszedł wieczorem ze swojego domu i ruszył w stronę bagien – Rem narysował palcem cienką linię, którą urwał w pewnym miejscu. – Zdążył zajść na tyle daleko, że widziała go większość mieszkańców, ale nie dotarł ani do bagien, ani do domu Kinksa. Cokolwiek się mu stało, musiało się przydarzyć na tym odcinku – Rem wskazał pusty pas między zabudowaniami osady a domem Kinksa. – Szeryf musiał tutaj spotkać kogoś, przypuszczalnie mordercę. Wiemy też, że morderca musiał wrócić do domu szeryfa Palinteksa z jego ubraniami, by unurzać je we krwi psów – Rem dorysował drugą linię, tym razem przerywaną, prowadzącą do domu szeryfa. – A potem musiał podrzucić strzępy ubrań nad bagnami – przerywana linia znowu powędrowała w kierunku bagien, aż do znaku „X”. – Ponieważ do domu szeryfa nie da się dojść, nie zahaczywszy o główną ulicę, przypuszczam, że morderca wybrał na swoją eskapadę środek nocy.

– Nasze psy ujadały okropnie – powiedział jeden z synów Kinksa. – Tuż po północy. Myślałem, że wyczuły jakiegoś królika.
– Widzicie więc, że potrafimy mniej więcej określić czas śmierci szeryfa – powiedział Rem. – Musiało się to stać między jego wyjściem z osady wczesnym wieczorem, kiedy było jeszcze dość jasno, a północą. Osobiście sądzę, że Palinteks umarł bliżej wieczora, najprawdopodobniej zaraz po opuszczeniu osady. To dało mordercy czas na opracowanie planu działania i obmyślenie sposobu na zatarcie śladów.

– O ile nie przygotował tego planu wcześniej – powiedział Aaron sprytnie. Rem jednak pokręcił głową.
– Morderca mógł czekać na odpowiednie okoliczności, ale nie mógł przewidzieć tego, że szeryf załamie się i upije akurat tego dnia, że pojawi się na drodze w stanie, w którym łatwo będzie go zabić. Sądzę raczej, że morderca spontanicznie wykorzystał nadarzającą się okazję.
Zapadła długa chwila ciszy, którą przerwał Rafael Gabriel, zaczynając głośno chrapać i wiercąc się na ławce. Rem podszedł do niego i ponownie ułożył go w bezpiecznej pozycji, po czym powiedział:
– Zastanawiam się nad tym, gdzie naprawdę szedł tamtego dnia szeryf. Założyliście, że na bagna, ale w zasadzie po co miał tam iść? Pomyśleliście tak, bo tam znaleźliście szczątki. Nawet będąc pijanym, musiał mieć jakiś konkretny cel. Jeśli nie szedł na bagna, to gdzie?

Wszyscy spojrzeli na rozpościerającą się pod ich stopami mapę.
– Możliwości są trzy – powiedział Ipenfiks. – Albo szedł na bagna, albo do domu Kinksa, albo… tutaj, do karczmy.
– Bagna wykluczamy – zauważył Rem. – Do domu Kinksa, jak wiemy, nie dotarł.
– Na mnie nie patrzcie – powiedział nerwowo Jinks. – Wczesnym wieczorem nie było mnie tutaj, pamiętacie? Byłem razem z wami w osadzie, razem patrzyliśmy na to, co robił szeryf.

– Szeryf nie szedł do ciebie, tylko do karczmy – powiedział Rem. – Przypuszczam, że szedł po to, po co zwykle chodzi się w takie miejsca. Sądząc ze stanu, w jakim się znajdował, skończył mu się zapas alkoholu.
– Jinks był z nami w osadzie – potwierdził Olinks. – Gdyby szeryf go zobaczył, wiedziałby, że nie ma po co iść do karczmy, że będzie ona zamknięta.
– Tak, gdyby szeryf zobaczył Jinksa, mógłby zmienić zdanie – przyznał Rem. – Ale przecież Jinks nie miał powodu, by rzucać się mu w oczy, prawda?
Barman spuścił głowę i parę razy fuknął zirytowany. Przypominał w tej chwili wielkiego, zezłoszczonego buldoga. Niespodziewanie Olinks roześmiał się głośno.

– To dlatego chowałeś się za moimi plecami, a gdy szeryf zaczął zmierzać w naszą stronę, umknąłeś za róg ulicy.
– Szeryf był wściekły i uzbrojony – powiedział Jinks. – Pomyślałem, że wpadł na to, co zrobiłem z jego psami. Wolałem zejść mu z oczu.
– Kiedy Palinteks doszedł do karczmy, musiał być bardzo rozczarowany – powiedział Ipenfiks. – Może pożałował wtedy, że zamknął wszystkie nasze bimbrownie. Skoro karczma była pusta, mógł tylko wrócić po własnych śladach do osady.
– Wówczas spotkałby Kinksa idącego do domu – zauważył Rem. – Nie. Myślę, że szeryf spotkał kogoś tutaj, pod zamkniętą karczmą. I że tutaj najprawdopodobniej umarł.

Deszcz nadal z dużą siłą walił w dach i małe okna karczmy. Teraz można go było usłyszeć jeszcze wyraźniej, ponieważ w środku zapanowała głęboka cisza. Wydawało się, że nawet Rafael Gabriel przestał chrapać i spał cicho na ławie pod drzwiami. Zgromadzeni mężczyźni znowu pospuszczali głowy, unikając nawzajem swoich spojrzeń. Wreszcie Jinks spojrzał na Rema i zapytał:

– Czy on nadal tu jest? Szeryf?
Odpowiedź Rema przeraziła wszystkich:
– Jest. W końcu to karczma, trudno jest wynieść stąd zwłoki. Morderca miał mało czasu. Wiedział, że Jinks może wkrótce wrócić. Musiał ukryć ciało tak, by nikt go nie znalazł. To wtedy odarł ofiarę z ubrania i wyrwał jej parę garści włosów.
– Ale… gdzie…? – zapytał Jinks.
– W jedynym miejscu, do którego nikt z własnej woli by nie zajrzał.

Oczy Jinksa rozszerzyły się nagle.
– Wyschnięta studnia – wysapał. – Zasypaliśmy ją częściowo po tym, jak wpadła do niej i połamała sobie nogi jedna z kóz Aarona. Ale przecież przywaliliśmy ją kamienną płytą. Jeden człowiek nie byłby w stanie jej zdjąć.
– Nie musiał jej zdejmować – odparł Rem. – Wystarczyło ją przesunąć tak, by w szparze zmieściło się ciało. Założę się, że kiedy ją rano odsuniemy, znajdziemy bardzo nieprzyjemny widok: częściowo odarte z ubrań ciało szeryfa w stanie zaawansowanego rozkładu. I rewolwer oczywiście. Morderca musiał go wrzucić do studni, choć bardziej opłacało mu się zabrać go nad bagna. To jedno świadczy o tym, że nie przemyślał wszystkiego dokładnie.
– Wydaje ci się, że wszystko wiesz, co? – zapytał Olinks, zaciskając pięści. – No dalej, powiedz nam w końcu, kto to zrobił.

Rem uśmiechnął się i przyjacielsko poklepał zastępcę szeryfa po ramieniu.
– To już wasza rola. Tylko wy potraficie określić, kto rzeczywiście był wtedy w osadzie, a kto mógł się znaleźć w okolicach karczmy.
– Jinks i ja staliśmy u wylotu ulicy – powiedział wolno Olinks. – Jako ostatni musieliśmy widzieć szeryfa, zanim poszedł w stronę karczmy.
Rem podszedł do mapy i położył w miejscu wskazanym przez Olinksa dwa kamyczki, które wyjął ze swojej kieszeni.
– Kogo jeszcze widzieliście? – zapytał.
– Żonę Klitalinksa. Wrzeszczała i uciekała przed szeryfem. Klitalinks, jak prawdziwy bohater, chował się za swoim domem – uśmieszek przebiegł po twarzy Olinksa.
– Żem się nie chował! – pisnął Klitalinks. – Wracał żem z wychodka.

Podczas gdy Rem położył kolejny kamyk w odpowiednim miejscu, Aaron powiedział:
– Byłeś tak przerażony, że nawet nie usłyszałeś, jak cię wołałem z mojego okna. Dopiero gdy szeryf zniknął, czmychnąłeś do domu. Twoja baba wleciała za tobą z wrzaskiem.
– Gdzie mam położyć kamyk, Aaronie? – zapytał Rem. Aaron wskazał palcem odpowiednie miejsce.
– My z ojcem wracaliśmy z pola – powiedział jeden z synów Kinksa. – Tu, od strony Pal-Erind. Widzieliśmy jak szeryf wybiega ze swojego domu i wrzeszczy coś do bab.

– Widziałem was – powiedział Ipenfiks. – Wyszedłem z domu, gdy usłyszałem strzały.
– To prawda – potwierdził Kinks. – Próbowałeś gonić szeryfa. Najmniejszy i najodważniejszy z nas – zaśmiał się.
Rem ustawił kamyk Ipenfiksa przy jego domu. Wszyscy spojrzeli na uzupełnioną mapę. Aaron pokręcił głową i powiedział:
– Nic z twojego pomysłu, Remie. Jak widzisz, żaden z nas nie mógł tego zrobić. Wszyscy widzieliśmy się nawzajem.
– Tak myślisz, Aaronie? Bo mnie wydaje się, że jeden kamyk znajduje się w niewłaściwym miejscu.
Widać było, że wszyscy mężczyźni myślą intensywnie. Jedynie Rafael Gabriel zachrapał kilka razy nieco głośniej, po czym zaczął radośnie świstać przez sen.
– Aaron ma rację – powiedział Ipenfiks. – Jinks i Olinks byli razem, widzieli Klitaliksa, który był w pobliżu Aarona, Kinks widział mnie, a ja jego i synów.

– Może powinniśmy zapytać Aarona, czy rzeczywiście ma rację? – powiedział cicho Rem. – Więc jak, Aaronie? Pytałem cię, gdzie mam położyć kamyk. Może zmieniłeś zdanie?
Aaron skierował na Rema chłodne spojrzenie. Na dnie jego oczu chłód ten zamieniał się we wściekłość.
– Nie słyszałem cię – pisnął nagle Klitalinks. – I nie dlatego, żem się bał. Nie było cię tam!

– Mylisz się, sąsiedzie – powiedział Aaron spokojnie. – Widziałem cię dokładnie. Gdybyś był bardziej spostrzegawczy, zauważyłbyś wcześniej, wracając z wychodka, że cały dzień naprawiałem płot za domem.
– Wcześniej widziałem narzędzia – powiedział zdezorientowany Klitalinks. Potem jednak wyprostował się i spojrzał Aaronowi w oczy:
– Ale ja nie poszłem do wychodka. Powiedział żem to, bo wstyd się było przyznać… Baba uciekała przed szeryfem, trza jej było pomóc. Ale ja żem się bał.

Aaron nic nie odpowiedział.
– W ciągu tych dwóch miesięcy sporo się o was dowiedziałem – powiedział Rem. – Wiem, że Jinks miał pretensje do szeryfa o zamknięcie bimbrowni, bo oznaczało to dla niego koniec dostaw taniego alkoholu, który mógłby tu sprzedawać. Wiem, że Kinks nie mógł wybaczyć Palinteksowi tego, że zamknął jego synów na pięć dni w areszcie za burdę w karczmie. Wiem, że Palinteks bardzo źle traktował swojego zastępcę Olinksa, grożąc mu zwolnieniem z pracy. Ipenfiks z kolei bał się tego, że szeryf zdradzi to, co wiedział o jego pochodzeniu. Erindyjskie karły to wspaniałe i mądre stworzenia. Szkoda, że zostały prawie całkowicie wytępione w czasach, gdy Nortanie prowadzili wojny z Innymi. Nie dziwię się, Ipenfiksie, że nie chciałeś, by rozpoznano cię jako potomka karłów.

– Nikt tutaj nie uwierzyłby, że karzeł może być dobrym weterynarzem – odpowiedział Ipenfiks ze smutnym uśmiechem.
– Kim ty jesteś? – zapytał Aaron, patrząc na Rema.

– Myślę, że już wiesz. Byłeś jedyną osobą, która pozornie nie miała żadnego powodu, by żywić do szeryfa morderczą niechęć. Wydawało się to podejrzane. Zupełnie tak, jakbyś bardzo starał się nie zwracać na niego swojej uwagi. Powodem takiego zachowania mogło być to, że miałeś na sumieniu coś znacznie poważniejszego niż większość mieszkających tu osób. W końcu dowiedziałem się, co to było. Szeryf też się dowiedział. Przypuszczam, że na trop naprowadziła go koza, która wpadła do studni Jinksa. Jak mogła się tu znaleźć, skoro twoje pastwiska znajdowały się daleko stąd, po drugiej stronie osady? Przypuszczam, że szeryf nie wiedział, na co wpadnie, gdy zaczął drążyć tę pozornie głupią sprawę, podejrzewał pewnie, że przyłapie cię na wypasaniu kóz w niedozwolonym miejscu. Szybko jednak zorientował się, że nie jesteś prawdziwym pasterzem. Była to dla ciebie tylko doskonała wymówka. Pasterz ma możliwość spędzania wielu godzin na polach, a ciebie bardzo interesowało to, co na tych polach można znaleźć.

Młodzieniec, którego znano pod imieniem Rema, sięgnął po kamyk, który na jego mapie oznaczał Aarona i zaczął rozgniatać go w palcach. W słabym oświetleniu niewiele było widać, ale zebrani szybko zorientowali się, że to, na co patrzą, nie jest zwykłym kamieniem.

– Rafael Gabriel mówił o starożytnych przedmiotach, które można tutaj znaleźć. Większość z was pewnie nie wie, jak cenne są te artefakty. W pradawnych czasach tereny Erind zamieszkiwała bogata cywilizacja, która została zniszczona w wyniki nieznanego kataklizmu. Badacze z Ingmaru, którzy uważają się za jej potomków, chętnie płacą za ślady pochodzące z tak odległych czasów, takie na przykład jak ten kolczyk. Aaron wiedział, że na tym, co skrywa się pod trawą Erind, można wiele zarobić. Dlatego potajemnie wywoził antyki do Ingmaru. Szeryf domyślił się tego, ale potrzebował dowodów. Dlatego przeszukał dom Aarona. Oczywiście nic nie znalazł. Aaron natomiast wiedział już, że nie jest bezpieczny. Mógł skorzystać z okazji i uciec, ale to wiązałoby się z rezygnacją z jeszcze większego bogactwa. Czekał więc na okazję, by uciszyć szeryfa.

Okazja ta nadarzyła się, gdy Aaron, przeszukujący pod nieobecność Jinksa okolice karczmy, zobaczył zbliżającego się szeryfa. Miejsce i czas było idealne: żadnych świadków, odległość od osady wystarczająca, by nikt nie usłyszał strzału. Szeryf pewnie nie wiedział nawet, kto go zastrzelił. Aaron szybko wpadł też na sposób pozbycia się zwłok. W końcu to jego koza wpadła do studni i stała się powodem jej zasypania. Wcześniej pomagał Jinksowi wykonać tę pracę, więc wiedział, iż nie trzeba wielkiej siły, by odsunąć kamienną pokrywę. Po powrocie do osady poczekał do nocy i zakradł się do psiarni szeryfa. Resztę już znacie: zakrwawione ubrania Aaron podrzucił na bagna.

Aaron zerwał się ze swojego miejsca i spoglądał na Rema z niechęcią.
– Nie masz na to żadnych dowodów – powiedział, cofając się nieznacznie. – Masz tylko zeznanie półgłówka, który nie jest pewien, co sam widział i garść domysłów opierających się na tym, co być może znajduje się w studni.
– Nie potrzebuję innych dowodów, niż te, które nosisz na sobie – odpowiedział Rem, nie spuszczając oka z Aarona. – Zastanawiałem się, gdzie przechowujesz znalezione artefakty i doszedłem do wniosku, że może być tylko jedno takie miejsce – twoje ubranie.

Jinks, Ipenfiks i Kinks wykonali zwrot w stronę Aarona, jakby chcieli go zaraz przeszukać, on jednak wyjął rewolwer i mierząc do nich nadal cofał się w stronę drzwi.
– Trzymajcie swoje ręce z daleka, głupie kmioty! Zastrzelę każdego, kto się ruszy! Ty – skinął końcem lufy na Rema, który przyglądał mu się z lekkim uśmiechem. – Ty będziesz pierwszy!
– Nie sądzę – odpowiedział Rem.

Wszyscy wstrzymali oddech, kiedy za plecami Aarona wyrósł nagle Rafael Gabriel – wysoki i blady, z zaciśniętymi mocno ustami. Zakonnik jednym celnie wymierzonym ciosem powalił brodatego pasterza na plecy, a następnie wykopnął z jego ręki broń, która znalazła się pod stopami Rema. Zgromadzeni w karczmie mężczyźni zerwali się ze swoich miejsc. W chwilę potem wiele rąk unieruchomiło Aarona, a kilka innych, uzbrojonych w rewolwery, trzymało go na muszce. Pasterz został odarty ze swojego ubrania, a na klepisko wysypały się drobne przedmioty – stare kolczyki, igły, ozdoby, nawet kawałki garnków.

– Zwiążcie go – powiedział Rafael Gabriel.
Aaron walczył przez chwilę, ale widząc, że nie uda mu się wyrwać, wreszcie ograniczył się do wyrzucania z siebie przekleństw, od których więdły uszy.
– I zakneblujcie – dorzucił zakonnik.
Kiedy już Aaron został zamieniony w pokraczny, mocno skrępowany, świszczący nieprzyjemnie tobołek leżący na klepisku, wszystkie nagle zakłopotane twarze zwróciły się w stronę młodzieńca zwanego Remem. Wreszcie Jinks odchrząknął i powiedział:
– Prefekt jednak trzymał w tajemnicy to, że wysłał do nas księcia.

– Nie przysłał mnie prefekt – odpowiedział Linnamèn. – Macie rację, Ekatelinks niewiele dba o to, co się tu dzieje. Przyjechałem na prośbę starego znajomego – książę przeniósł wzrok na Ipenfiksa, który mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Wreszcie, widząc utkwione w sobie zaciekawione spojrzenia, weterynarz wyjaśnił:

– Wiedziałem, że książę przebywa w Kal-Erind, więc kiedy zginął szeryf, pojechałem do niego, prosząc o pomoc.
– Ale… dlaczego? – zapytał Jinks, patrząc na Linnamèna. – Nikogo nie obchodzi, co dzieje się w Erind.
– Ipenfiksa obchodzi – odpowiedział książę. – Dla mnie był to wystarczający powód.

– Nie rozumiecie? – zapytał Ipenfiks, czerwieniąc się mocno. – Nie chodziło mi o szeryfa, a przynajmniej nie chodziło mi głównie o niego. Mieszkam tutaj od lat i widzę, co się dzieje. Harujecie jak woły przez okrągły rok, a jednak wasza praca nie spotyka się z żadnym uznaniem. Pozwalacie się wykorzystywać na każdym kroku: nie potraficie porządnie liczyć, więc sprzedajecie zboże i zwierzęta za bezcen. Nie kontaktujecie się ze światem, więc nie wiecie, że mieszkacie w miejscu ciekawych odkryć archeologicznych. Erind jest nie tylko zapadłą dziurą; jest dziurą, która zapada się coraz głębiej. I to nie tylko dlatego, że szcza na nas prefekt, król woli o nas nie myśleć, a cały świat się z nas śmieje. To prawda, że nikt o nas nie dba, ale my też nie dbamy o siebie. Zabicie szeryfa świadczyło o tym, że choć już jest bardzo źle, to może być jeszcze gorzej. Samo rozwiązanie sprawy jego śmierci nie mogło wystarczyć. Wiedziałem o tym i dlatego prosiłem księcia Linnamèna o pomoc. Książę pracował z wami przez dwa miesiące po to, żebyście mogli wreszcie uwierzyć w to, że wasza ciężka praca zasługuje na szacunek.

Zebrani przysłuchiwali się przemowie Ipenfiksa w głębokim, jak się wydawało, skupieniu. Weterynarz przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą, starając się, by jego słowo dotarło do każdego. Kiedy skończył, przez długą chwilę panowała cisza. Wreszcie odezwał się Kinks:
– Naprawdę jesteś karłem?

Ipenfiks wyprostował się, co jednak nie dodało mu więcej niż dwóch centymetrów. Chociaż spoglądając na Kinksa, musiał zadzierać głowę, jego głos brzmiał dumnie:
– Jestem. Masz z tym jakiś problem?

Kinks uśmiechnął się rozbawiony, patrząc na małego weterynarza:
– Cholera jasna, pewnie, że nie – i wyciągnął do Ipenfiksa wielką dłoń, którą karzeł uścisnął z powagą i satysfakcją.
– Myślę, że powinniście pamiętać, kto rzeczywiście się o was troszczy, kiedy za rok król będzie obsadzał stanowiska prefektów – powiedział Linnamèn. Potem zwrócił się do Olinksa:

– Zaraz po świcie powinieneś odeskortować Aarona do więzienia w Pal-Erind. Zabierz ze sobą Ipenfiksa. Musicie złożyć rzetelne wyjaśnienia w sądzie. Dobra, które Aaron zgromadził, muszą zostać skonfiskowane jako dowody rzeczowe, ale rzeczywiście powinniście zadbać o to, co znajduje się pod tutejszą ziemią. – Książę przeniósł wzrok na Ipenfiksa. – Napisałem do księżniczki Liln z Ingmaru. Niedawno otrzymałem odpowiedź. Ingmarska Akademia Nauk jest bardzo zainteresowana prowadzeniem na terenie Erind wykopalisk archeologicznych. Księżniczka Liln zobowiązała się do objęcia badań opieką i patronatem. Wszystko przebiegałoby zgodnie z prawem – odpowiednie podatki zostałyby odprowadzone do skarbu Wschodniego Królestwa, a wy moglibyście się wzbogacić, nie tylko finansowo. Jeśli zdecydujecie się przyjąć tę propozycję, skontaktuję Ipenfiksa z godnymi zaufania osobami wskazanymi przez księżniczkę Liln.

– A co z naszymi polami? Z naszymi uprawami? – zapytał Kinks.
– Ipenfiks ma kilka ciekawych pomysłów. Sądzę, że powinniście go wysłuchać – odpowiedział Linnamèn, wstając i przeciągając się ze zmęczenia. Skinął na Rafaela Gabriela i razem opuścili karczmę.
***
O świcie, kiedy obrady dobiegały końca, mieszkańcy Erind wyszli z karczmy, a ich zmęczone oczy skierowały się na zachmurzone niebo, z którego przestał wreszcie padać deszcz. Poszli do studni i odsunęli kamienną pokrywę. Choć wszyscy byli twardymi, silnymi mężczyznami, jedynie Ipenfiks zdołał wytrzymać widok tego, co zobaczyli, bez natychmiastowego ataku torsji. Gdy już opanowali odruch obrzydzenia, zaczęli się cicho naradzać. Linnamèn i Rafael Gabriel przyglądali się im z pewnej odległości, siedząc na płocie.

– Naopowiadałeś im o mnie strasznych kłamstw – powiedział książę ze zmęczonym uśmiechem. – Zwłaszcza w związku z Kalind. Przecież wiesz, że nie umiem dobrze strzelać.
– Pomyślałem, że bardziej przemówię do ich wyobraźni, jeśli podkoloryzuję trochę tę historię – odparł Rafael Gabriel.
– Moja matka nie zostawiła mi żadnego spadku. O tym też chyba wiesz.
Rafael pokiwał głową.
– Musiałem improwizować. W końcu nie powiedziałeś mi, dlaczego robisz to, co robisz.

– Poznałem Ipenfiksa pięć lat temu w bardzo ciężkich czasach. Wyświadczył mi pewną przysługę. Pomijając fakt, że naprawdę chciał zrobić dla tych ludzi coś ważnego i szlachetnego, byłem mu to winien.
– Nie o to mi chodzi – odpowiedział zakonnik. – Zastanawiam się, dlaczego robisz to sobie. Spójrz na siebie. Który to już miesiąc bez odpoczynku, porządnego snu i jedzenia? Błąkasz się i błąkasz, nawet wtedy, kiedy nie musisz.
– Zdajesz sobie sprawę, że takie napomnienia w twoich ustach brzmią więcej niż ironicznie, prawda? – odpowiedział Linnamèn wymijająco, patrząc na Rafaela z uśmiechem. Zakonnik wzruszył ramionami, ale nie wydawał się obrażony.
– Nie chcesz mówić, to nie mów. Co zamierzasz teraz?
– Nie wiem.

– Chodź ze mną do Ingmaru – powiedział Rafael Gabriel po chwili zastanowienia. – Nie mów mi, że Liln cię nie zapraszała.
– Znasz Liln. Każdy jej list zaczyna się i kończy zaproszeniem do Ingmaru.
– Mam wielką ochotę wygrzać się w słońcu po tygodniach spędzonych w tym deszczowym kraju – powiedział Rafael. – Nigdzie nie odpoczywa się tak dobrze jak w Ingmarze. Ciepły piasek, zachody słońca nad morzem, niekończące się zielone ogrody. Pamiętasz?
Linnamèn przytaknął. Rafael Gabriel zerknął na niego z ukosa i powiedział, wstając:
– Nie wiem jak ty, ale ja się napracowałem i mam ochotę na urlop. Idę do Ingmaru.

I nie odwracając się, zakonnik zaczął wolno człapać w stronę drogi do Pal-Erind. Linnamèn siedział jeszcze chwilę bez ruchu, patrząc na plecy Rafaela, po czym zawołał za nim ze śmiechem:
– Co to niby miało być? Psychologiczny fortel, by przekonać mnie do podróży do Ingmaru?

Rafael odwrócił się z pozornie obojętną miną.
– Może – odpowiedział. – A zadziałał?
– Oczywiście, że nie – oparł Linnamèn. Po czym, wstając, dodał:
– Jak miałbyś mnie przekonać do czegoś, do czego już jestem przekonany?
Obrady przy studni trwały jeszcze, kiedy zakonnik i książę Linnamèn szli wolno w stronę Pal-Erind. Nikt nie spostrzegł ich odejścia. Mieszkańcy Erind zbyt byli zajęci porządkowaniem swoich spraw, by zwrócić na nich uwagę. Obaj, Rafael Gabriel i Linnamèn, wiedzieli, że to dobry znak.

Magdalena Kempna

2 komentarze

  1. Szeryf z Erind” – mój faworyt do głównej nagrody. Choć, jak wspomniałem w komentarzu do zwycięskiego opowiadania, „Szeryf” i „Rymowica” traktowałem równorzędnie, jednakże ze wskazaniem właśnie na „Szeryfa”. Moim zdaniem, tekst znacznie lepiej wkomponował się w temat konkursu, w opowiadaniu jest znacznie więcej śledztwa niż w zwycięskim. Wadą jest jednakże dość oklepany (choć świetnie zrealizowany) pomysł. Mi akurat skojarzył się z jednym z opowiadań Philippa K. Dicka, jednakże podobny motyw przewinął się już przez kilka innych tekstów.
    Tym niemniej opowiadanie napisane jest zgrabnym, wciągającym stylem. Całkiem fajna zabawa imionami, przyzwoicie zrobiony, plastyczny klimat wioski no i bardzo dobra kontrola nad tekstem i fabułą – to niewątpliwe zalety. Wady to, jak już wspomniałem, wtórność, ale też w dobrym tekście (a ten takim jest) cos takiego jest wybaczalne.
    Przy lekturze zdrowo się ubawiłem, podium jak najbardziej zasłużone. Gratulacje, autorko!

  2. „Szeryf…” był także moim faworytem. Podoba mi się misternie utkana intryga i wyraziste, charakterologiczne sportretowanie bohaterów. Chociaż to krótki utwór, autorce udało się stworzyć pełnokrwiste postacie, o których aż chce się przeczytać więcej. Zwłaszcza o głównym bohaterze. Na szczególną uwagę zasługuje również sposób kreacji rzeczywistości, staranność w dbaniu o zachowanie niepowtarzalnego klimatu oraz oryginalności świata przedstawionego.

    Osobiście czekam na kontynuację! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *