#8. Zapomniane nadzieje – Rozdział 1: Twarz Mędrca (cz.4)

Zabrze to jedno z wielu bliźniaczo podobnych miast górnego Śląska. Niegdyś była to wioska. Mieszkańcy tego malowniczego terenu spacerowali między lasami i grzęzawiskami; między borami i dąbrowami. W spokoju uprawiali ziemię, prowadząc skromne, ale wartościowe życie. Wszystko zmieniło się w 1791 roku, kiedy to pod warstwą ziemi pokrytej ściółką leśną odkryto węgiel kamienny. To zmieniło spokojną osadę w typowe getto górnicze. Kopalnie powstawały jedna za drugą. Ludzie w poszukiwaniu dobrze płatnej i pewnej pracy zjeżdżali się do Zabrza z całej Polski. Właśnie w trosce o nich – silnych, ambitnych i oddanych – w 1848 roku powstały pierwsze osiedla górnicze. Rozwój gospodarczy sprawił, że całe piękno tej dziewiczej ziemi zostało pokryte grubą warstwą betonu. Lasy przeistoczyły się w kopalnie, na miejscu grzęzawisk wyrosły huty, a bory ustąpiły miejsca koksowniom. Zabrze – w czasach rozkwitu komunizmu było to „najbardziej śląskie z śląskich miast, a zatem najbardziej polskie z polskich miast”, jak ironicznie ujął to w 1967 roku Charles de Gaulle.

Na szczęście w całym tym betonowym szaleństwie były jeszcze miejsca, które zdawały się być nietknięte przez piętno czasu. Na obrzeżach Zabrza, znajdowały się pagórkowate tereny, po których pięły się lasy i pola. Właśnie tam, niecałe pół kilometra od znienawidzonego przez Damiana getta górniczego znajdował się staw. Było to niewielkie rozlewisko wodne, zarośnięte przez typową dla tego typu wód roślinnością. W stawie tym żyła niewielka grupa ptactwa wodnego: kurki wodne, kaczki i dwa piękne łabędzie.

Łabędzie były tam od zawsze. Ten staw był ich domem. Para tych niezwykłych ptaków wyglądała jak potomstwo królów. Zawsze piękne, duże, zadbane, czyste i magiczne. Poruszały się po wodzie z taką gracją, jak gdyby chciały pokazać, że nawet na Zaborzu może być coś pięknego i majestatycznego. Jakby chciały udowodnić, że nawet pływając w wyjałowionej i brudnej wodzie, można mieć klasę.

To właśnie one przyciągały w to miejsce Damiana. Potrafił godzinami obserwować łabędzie, które rozpościerały od czasu do czasu swoje skrzydła. Jak zginały szyje gdy sunęły po wodzie w nierozerwalnym związku który trwał (jak mu się zdawało) wieki. Przychodził tam zazwyczaj sam. Nie miał przyjaciół, a jedyną osobą, która mogła przyjść z nim w tamto miejsce, był jego ojciec. Poza nim, nie znalazłby nikogo, kto chciałby spędzać z nim czas. Nie chodziło o to, że obserwacja ptaków była nudna. Problem tkwił zupełnie gdzieś indziej.

Damian wyglądał jak balon nadmuchany do granic możliwości. Był gruby. Bardzo gruby. Mając wówczas dziewięć lat ważył blisko siedemdziesiąt kilo. Jego twarz była okrągła, nabita i ogromna jak na dziecko w tym wieku. Jego brzuch chował się w olbrzymich spodniach, w które mógł się zmieścić dorosły mężczyzna. Z jego nogawek wylewały się fałdy tłuszczu, a ręce wyglądały jak betonowe ciężarki.

Tamtego popołudnia spacer nad staw nie był jego pomysłem. Damian nie miał ochoty wychodzić z domu. Jednak w końcu, dał się namówić. Mieczysław często wyciągał go na spacery po Zaborzu, czego czasami Damian szczerze nienawidził. Nudziły go ciągłe wycieczki po tych samych miejscach. I chociaż większość tych miejsc lubił, to wolał rozkoszować się nimi w samotności. Bez ojca, który ciągle prowadził go przy swoim boku. Lecz Damian był wówczas tylko małym chłopcem – zbyt grubym i zbyt zakompleksionym, aby powiedzieć, co o tym wszystkim myśli. Tamten spacer miał być z założenia nudny i na wskroś przewidywalny. Jednak okazał się inny.

Zazwyczaj, kiedy dumny ojciec z swoim małym synkiem dochodzili nad staw, obserwowali pływające w wodzie ptaki. Trwało to dłuższą chwilę, po czym wracali do domu. Tak to się zawsze odbywało. Chociaż nie. Było jeszcze coś. Mieczysław wstępował jeszcze po drodze do sklepu. Damian gdzieś głęboko czuł, że sklep był bardzo istotnym elementem wieczornych spacerów. Może nawet istotniejszym elementem niż sama obserwacja łabędzi? Był to swoisty rytuał, w którym Damian z niechęcią brał udział. Tak zapewne wyglądałby i tamten spacer, gdyby nie fakt, że nad wodą był ktoś jeszcze.

Jakaś kobieta wyszła na spacer z zamiarem odetchnięcia po ciężkim dniu. Towarzyszyła jej mała dziewczynka. Damian miał wrażenie, że widzi osobliwą karykaturę – odbicie pękniętego zwierciadła. Mieczysław był wysokim, szczupłym mężczyzną – kobieta w oddali wydawała się być niska i okrągła. Damian był odrażającym grubasem – tamta dziewczynka była drobna i urocza. Kiedy dziewięcioletni chłopiec to sobie uzmysłowił, postanowił się do nich nie zbliżać. Bał się. Bał się wszystkiego, co było nowe. Żył w ustabilizowanym świecie, w którym rano była szkoła, po południu nauka, a wieczorem czas wolny. Tak wyglądał grafik Damiana. Problemy w szkole z rówieśnikami, (którzy się z niego wyśmiewali), utwierdzały go w panicznym lęku przed wszystkim, co nowe. Bał się ludzi. W szczególności dzieci. Każde przypadkowo napotkane dziecko, było potencjalnym potworem, którego życiowym celem mogło stać się upokarzanie Damiana. Kobieta z córką, była w jego odczuciu czymś niebezpiecznym. W szczególności dziewczynka. Przerażająca dziewięciolatka. Może mnie nie zauważy?

Mieczysław zostawiając nieświadomie swojego syna w tyle, podszedł do obcych. Damian trzymając się z tyłu, obserwował wszystko z bezpiecznej odległości. Ojciec Damiana zaczął rozmowę. Rozmawiał oczywiście z kobietą, a nie z dziewczynką. Zresztą nawet gdyby chciał porozmawiać z tą małą istotą stojącą przy nogawce swojej mamy, to skończyłoby się to kompletnym fiaskiem. Dziewczynka nie wydawała się być zainteresowana ani swoją mamą, ani dwudniowym zarostem Mieczysława. Wpatrywała się w tafle stawu, na której tańczyły łabędzie.
– Ja pracuję w Szkole Podstawowej Nr. 9. – usłyszał nagle donośny głos kobiety.
– W Dziewiątce? Imienia Gustawa Morcinka? – spytał z niedowierzaniem Mieczysław.
– Zgadza się.
– Ooo… Tak się akurat składa, że mam z tą szkołą niezbyt miłe wspomnienia – wypowiedział to zdanie mężczyzna w szarej kurtce. Mieczysław celowo pokierował rozmową w kierunku bezlitosnej nauczycielki, która pracowała w „Dziewiątce”. Damian znał oczywiście ten temat doskonale, bo (jak zdawało się jego rodzicom) to on był jedną z jej największych ofiar.

Słuchając strzępów rozmowy o tym, jak to „pani Kalter maltretowała psychicznie i fizycznie mojego syna”, spojrzał nieśmiało na dziewczynkę. Kiedy później próbował sobie przypomnieć ten moment, ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że jedyne co zapamiętał to… jej oczy. Ona – mała istota patrzyła na niego tkwiąc w bezruchu. Nabił się na jej spojrzenie. Poczuł, jak jej wzrok go przeszywa. Jej oczy bez problemu przedzierały się przez powierzchowną warstwę otyłości, starając się dotrzeć do jego prawdziwego wnętrza. Zrozumiał, że w ciągu tej krótkiej chwili małej dziewczynce udało się wyczytać z jego smutnej, napuchniętej twarzy głęboko skrywane emocje. Ból. Strach. Niepewność. Wdzierała się coraz głębiej, odczytując kolejne stronice wielkiej księgi jego życia. Jego zaskoczona mina pozwoliła jej na odkrycie kolejnych emocji. Zakłopotanie. Nienawiść. Zawstydzenie. Poczucie winy. Czemu? Co takiego złego zrobiłeś, że nosisz na swoich barkach taki ciężar? – jej spojrzenie pytało dociekliwie, wwiercając się coraz głębiej i głębiej w osobowość grubego chłopca. Gdyby mógł się w tamtym momencie zapaść pod ziemie, zrobiłby to z pewnością. Niestety w zasięgu wzroku Damiana nie było żadnej kryjówki, która dałaby mu schronienie. Żadnego krzewu. Żadnego drzewa. Zawstydzony i speszony spojrzał w dół, zrywając kontakt wzrokowy. Czuł, że wybuchnie płaczem, jeśli usłyszy szyderczy śmiech dziewięciolatki. Kilka razy zdarzyło mu się coś podobnego i za każdym razem, taka wymiana spojrzeń kończyła się złośliwym chichotaniem. Czekał więc, aż mroźne powietrze zostanie przecięte głośnym i bezczelnym „ha-ha-ha!”. Czekał sparaliżowany strachem. Słyszał szum listopadowego wiatru; śpiew ptaków. Słyszał bicie swojego serca i wiele innych rzeczy, ale nie doczekał się dziecięcego rechotu.

Zdezorientowany spojrzał ponownie w jej stronę i… strach zniknął. Patrzył w jej duże oczy, które świeciły subtelnym i hipnotycznym blaskiem zrozumienia. Ona rozumie. Nie wiem, jakim cudem, ale… ona rozumie – malutkie włoski rosnące na karku i wzdłuż kręgosłupa stanęły mu dęba. Na ramionach pojawiła się gęsia skórka. Przyglądali się sobie w milczeniu. Damian nie wiedział ile to mogło trwać. Sekundę? Minutę? Może wieki? Mała dziewczynka przyglądając się mu, wyciągnęła swoją drobną rączkę w kierunku stawu. Damianowi serce zerwało się do galopu; podążył wzrokiem w wskazanym kierunku i zobaczył dwa łabędzie.

Po tamtym spotkaniu w pamięci Damiana obecny był obraz oczu, które niosły ukojenie i spokój. Te spojrzenie znalazło swoje miejsce w jego podświadomość i było obecne przez następne kilkanaście lat jego życia. I chociaż w wieku dwudziestu dwóch lat, niewiele pamiętał z niecodziennego spaceru, to to spojrzenie tkwiło w jego umyśle z fotograficzną dokładnością. Jak blizna, którą człowiek nosi pod koszulą na świadectwo poważnego wypadku samochodowego, która po latach jest wciąż realna i żywa. Spojrzenie, które obezwładniło go w wieku dziewięciu lat, było jego zmysłową blizną. Para dużych i pięknych oczu tkwiła w głowie Damiana, aż do…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *