451 stopni Fahrenheita – Ray Bradbury i Raymond Douglas

Rzadko się zdarza aby jakaś książka powaliła mnie na kolana. Wszystkie takie przypadki mogę policzyć na palcach jednej ręki, do wyróżnionych należą: „Baltazar i Blimunda” Jose Saramago, „Nova Swing” M. Johna Harrisona oraz „Umierająca ziemia” Jacka Vance`a. Dziś śmiało mogę stwierdzić, iż do tego wąskiego grona muszę dodać książkę Raya Bradburego „451 stopni Fahrenheita”.


Sięgając po książkę, przeważnie oczekują złożonej fabuły, rozbudowanych postaci, wartkiej akcji, dynamicznych dialogów i najlepiej jeszcze ażeby miała z 800 stron, bo jak się szybko kończy to fajnie nie jest. Okazuje się jednak, że książka o mikrej objętości i tak naprawdę prosta w swej konstrukcji może zachwycać i to o wiele bardziej niż opasłe tomiszcze, gdzie w połowie nadal nie wiemy o co chodzi. Nie mówię jednak, iż jest to pozycja prostacka czy infantylna, babuniu uchowaj ! Jest to doskonały przykład, jak nie rozpisując się, w sposób prosty, rzeczowy opowiedzieć pewną ważną historię. A rzecz dzieje się w przyszłości…

 Poznajemy Guy`a Montaga, strażaka przyszłości, który miast gasić pożary, wznieca je paląc tylko i wyłącznie książki. Stąd też tytuł powieści. 451 stopni Fahrenheita to temperatura w jakiej pali się papier, a do zadań straży pożarnej należy szukanie ostatnich skrzętnie skrywanych książek i palenie ich, gdyż jest to mówiąc brzydko „produkt zakazany”. Żona głównego bohatera – Mildred oglądająca cały czas „rodzinkę” na ścianach telewizyjnych, lub słuchająca muszelkowego radia, jest dla niego praktycznie jak obca osoba, żyją razem, ale Guy czuje jakby nic ich już nie łączyło, nawet nie pamięta kiedy się poznali. Strażak poznaje pewną miłą, dosyć dziwną dla niego dziewczynę – ta bowiem smakuje deszcz, wącha liście, spaceruje i rozmawia jak ludzie dawniej,a nie jak teraz wymieniając tylko zdawkowe informacje.
Ma to na niego wpływ, zaczyna się zastanawiać, czy kiedyś strażacy też zajmowali się paleniem książek i czy plotki o tym, że kiedyś gasili pożary są prawdziwe. Nachodzą go coraz większe wątpliwości, przestaje wierzyć w słuszność swojego postępowania. W czasie palenia zbiorów pewnej kobiety, która nie chciała opuścić swojego domu, rodzi się w nim pewien bunt, przeciwko temu co robi, przeciwko bezsensowności działań, w wyniku którego kradnie z tego miejsca książkę –  choć jest to surowo zabronione. Beaty – przełożony Guy`a dowiaduje się o tym i interweniuje, tłumacząc mu, iż „każdemu z nich to się kiedyś zdarzyło”. Niestety nie wszystko będzie po staremu. Guy znajduje się już pod obserwacją straży. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy pokazuje on Mildred pozostałe, skradzione, ukryte do tej pory książki. Rozpoczyna się walka z czasem.

 Książka ta dała mi bardzo wiele do myślenia. Z niemałym lękiem stwierdzam bowiem, iż owa powieść jest niczym samospełniająca się przepowiednia. I choć  powstała przeszło 50 lat temu, to właśnie dziś jesteśmy w stanie stwierdzić jak wiele rzeczy w niej opisanych sprawdza się. Podać za przykład mogę choćby telewizor, kiedyś małe pudło z ekranikiem, zwiększające swój rozmiar, by dziś wisieć na naszych ścianach, płaski jak wafelek. Mało tego zaczyna się dla nas liczyć aby był jak największy, wszak im większy tym lepszy – 22 cale? Mało! 32 cale? Mało! To może 48 cali ? Też za mało! Kwestią czasu jest, aż dojdziemy do książkowej wersji czyli ścian telewizyjnych i jedną raczej też się nie zadowolimy. Innym przykładem są właśnie książki. Początkowo skracane, streszczane, by w końcu przybrać postać jednostronicowego konspektu i finalnie jednozdaniowego hasła… Zgrozo, mam nadzieję, że tych czasów nie dożyję tym bardziej, iż proces streszczania i pomniejszania objętości, zastępowania audiobookami, już się rozpoczął. Tłumaczymy się, że szkoda nam czasu lub, że go nam brak. Tymczasem większości z nas się po prostu nie chce zasiadać do 500 stronicowej książki, jeśli wiemy, że możemy przeczytać streszczenie, obejrzeć ekranizację itp. Odczuwanie przyjemności z samego procesu czytania zaczyna zanikać. Jest to dla mnie straszne, dlatego uważam, iż książka ta stanowczo powinna znaleźć się w kanonie lektur. Jest to bardzo wartościowa pozycja i myślę, że każdy powinien ją przeczytać, chociażby po to aby zobaczyć w jakim kierunku zmierza ten świat.

 Justyna Czerniawska

Tytuł: „451 stopniFahrenheita”

Autor: Bradbury Ray (Bradbury Raymond Douglas)

Rok pierwszego wydania: 1953

Rok pierwszego wydania polskiego: 1960

About the author
Justyna Czerniawska
J jak jedzenie - uwielbiam w każdej postaci i gotować i spożywać U jak upajanie się - upajam się różnymi rzeczami, dobrą kanapką, pogodą, widokiem, książką S jak stwórca - o tak, bywam czasem stwórcą, gdy maluję obrazy :) T jak totalnie nieprzewidywalny leń - czasami dopada mnie właśnie taki potwór i z reguły przegrywam z nim zacięty bój Y jak "yyyyy" - czyli bardzo skomplikowana formuła, którą najczęściej powtarzam w myślach, gdy się nad czymś głęboko zastanawiam :P N jak nieznośna - bywam czasami i taka, szczególnie wtedy gdy mi na czymś zależy A jak ambicja - moja zmora od lat, nie mogę się jej pozbyć i dręczy mnie za każdym razem gdy się za coś wezmę

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *